Dziennik obłędu - rozdział 8

Warszawa, 12 września 2019


Od wizyty u Adama moje życie unormowało się. Słowa, które wtedy od niego usłyszałem, przestały już robić na mnie takie wrażenie. Ot, kolejna historyjka z ust nawiedzonego samotnika. Wiedziałem, że muszę jeszcze raz do niego wrócić, aby dać mu odpowiedź, ale na razie nie chciałem o tym myśleć. Olka znowu zaczęła odzywać się do mnie, a w mojej hierarchii stała wyżej niż on. Po śmierci jej przełożonej otworzyli dla niej drogę awansu na stanowisko kierownicze. Była tak podekscytowana, że ciągle o tym mówiła. Cieszyłem się, że wynikło z tego coś dobrego, ale jeszcze bardziej, że wraca do siebie i znowu się uśmiecha. Umówiliśmy się na piątek. Jeszcze nie wymyśliłem gdzie ją zabiorę, ale byłem po wypłacie i mogłem zaszaleć. Kiedy oglądałem w internecie różne atrakcyjne miejsca, gdzie moglibyśmy spędzić wieczór, zadzwonił telefon. Starszy sierżant, Alojzy Pniak.

Dzwonił w sprawie mieszkania rodziców i chciał mnie przesłuchać w roli świadka. Nie miałem pojęcia, w jaki sposób mógłbym okazać się pomocny w tej sprawie, ale nie odmówiłem. Chciał, abym pojawił się na komendzie w piątek, późnym popołudniem. Jak zawsze ktoś próbował przeszkodzić mi w randce z Olą. Odpowiedziałem, że nie da rady, ale dzisiaj mam wolne i mogę podjechać. Dzisiaj nie bardzo mu pasowało, więc wyciągnąłem swój grafik i podałem najwcześniejszy termin, kiedy moglibyśmy się spotkać. 19 września był dla niego zbyt odległy, więc zmienił zdanie i miałem podjechać na komisariat w przeciągu dwóch godzin. Ogarnąłem się i wyszedłem.

Czekałem prawie godzinę, aż starszy sierżant znajdzie dla mnie czas, ale w końcu się pojawił. Wręczył mi przepustkę i pokonawszy kodowane drzwi zagłębiliśmy się w trzewia posterunku. Wiódł mnie schodami i wąskimi korytarzami, aż dotarliśmy do niedużego pokoju. Stały w nim tylko dwa biurka, ale był tak zagracony, że ledwo udało mi się przecisnąć. Na podłodze piętrzyły się teczki z aktami jakichś spraw, ponumerowanych zdało mi się na chybił trafił. Gdzieś w kącie stała wieża ze skrzynek pełnych butelek z alkoholem (prawdopodobnie jakaś konfiskata). Ściany pozastawiane były dużymi papierowymi rulonami. Nie wiem, czy to były mapy czy plany...

− Jesteśmy w trakcie wymiany szaf na akta – wyjaśnił sierżant, widząc moje zdezorientowane spojrzenie.

Posadził mnie po drugiej stronie biurka, za którym usiadł, i zaczęła się papierowa nawałnica formalności. Tutaj dowód osobisty, tam oświadczenie, pouczenie... Minęło dobre dwadzieścia minut, nim przeszliśmy do konkretów.

− Panie Robercie – zaczął sierżant Alojzy – w mieszkaniu pana rodziców, przy ulicy...

− Tak, wiem gdzie mieszkają moi rodzice – przerwałem mu, gdyż już wystarczająco długo nie potrafiliśmy uporać się ze wstępem.

− Był pożar. – Policjant spojrzał na mnie nieustępliwie. – W drodze śledztwa ustaliliśmy, że doszło do podpalenia. Przesłuchaliśmy już pana rodziców i mam jeszcze kilka pytań do pana.

− Słucham więc.

Sierżant przyjrzał mi się badawczo.

− Jakie są pana stosunki z matką i ojcem?

− Cóż... Każdy żyje sobie. Jak ktoś czegoś potrzebuje − dzwoni. Jak nie, to raczej się unikamy, ale nie żywimy do siebie wrogości, jeśli o to panu chodzi.

− Jak często się zatem widujecie?

− Od święta do święta, od wesela do wesela, od pogrzebu do pogrzebu... Wie pan, takie rodzinne wydarzenia, w których musimy brać razem udział. Rodzice są zawiedzeni tym, jak pokierowałem swoim życiem, ale nie mam do nich o to żalu. Na pewno chcieli dla mnie jak najlepiej.

− Kiedy ostatnio widział się pan z rodzicami?

− To było... – Coś sobie nagle uświadomiłem. Jeżeli sierżant dalej będzie drążył, wyjdzie na jaw moja wycieczka do Brudnic. – To było jakoś pod koniec sierpnia... Nie chcę skłamać. Chyba to był dwudziesty czwarty.

− W jakim celu się pan do nich udał?

Tak jak myślałem, rozmowa zmierzała do niewygodnych pytań, na które nie chciałem udzielać żadnych odpowiedzi.

− Potrzebowałem pożyczyć samochód – odparłem wbrew sobie.

− Po co? – zapytał sierżant.

− Nie mam swojego, a potrzebowałem pojechać gdzieś samochodem.

− Gdzie?

− Nie widzę potrzeby, aby odpowiadać na to pytanie. Miałem coś do załatwienia. Nie spalono samochodu, tylko mieszkanie, prawda?

Sierżant notował coś na papierze i chwilę trwało, nim ponownie na mnie spojrzał.

− Czy ma pan wrogów, panie Robercie? – zapytał znienacka.

− Chyba nie – odpowiedziałem w odruchu, ale zacząłem się zastanawiać. Czy możliwe, aby ktoś... Absurd. Jakbym miał wrogów, to raczej ja bym trafił na celownik. – Myślę, że jakby chodziło o moich wrogów, to mnie by coś spalono – zasugerowałem. – Może moi rodzice komuś zaleźli za skórę?

Sierżant nie odpowiedział. W zamian wygrzebał z szuflady teczkę i wyciągnął z niej kilka zdjęć, które rozłożył przede mną. Na każdym było czarne bmw. Natychmiast sobie przypomniałem akcję w dworku.

− Poznaje pan ten samochód? – zapytał, bacznie mi się przyglądając.

− Nie kojarzę – odparłem zerkając na fotografie. – Czarne bmw na warszawskich tablicach to nic wyjątkowego. Pełno takich.

− Na pewno pan nie zna tego samochodu? Niech się pan zastanowi. – Glina zmienił ton głosu, jakby dawał mi drugą szansę.

Zacząłem się zastanawiać, jednak nie nad samochodem, ale nad tym, ile może wiedzieć i ile mogłem mu wyjawić, aby wyjść wiarygodnie. Nie chciałem mieć postawionych zarzutów o uszkodzenie ciała bądź próbę zabójstwa. Musiałem uważać, aby czegoś nie chlapnąć.

− Nie wiem. Może gdzieś go widziałem, ale na pewno go nie znam. A powinienem? – zapytałem.

− Niech pan mi to powie.

− Nie rozumiem – odparłem rozdrażniony.

− Na paręnaście minut przed wybuchem pożaru, kamery zarejestrowały, jak ten samochód wjeżdżał na podziemny parking w apartamentowcu pana rodziców. Po niecałych dwudziestu minutach wyjechał. Nikt z mieszkańców nie posiada takiego auta, ani go nie kojarzy. Mamy podstawy przypuszczać, że ktokolwiek znajdował się w owym pojeździe, odpowiada za podpalenie.

Sierżant Pniak wpatrywał się we mnie nieustępliwie. Jakimś cudem wytrzymałem to spojrzenie. Nie mogłem dać po sobie poznać, że słowa, które wypowiedział, zrobiły na mnie wrażenie. Jeżeli faktycznie czarne bmw należało do gości, którym dałem nauczkę, to pożar mieszkania był odwetem. Tylko jak namierzyli samochód ojca?

− A nie możecie po prostu znaleźć bmw po tablicach rejestracyjnych? – zapytałem.

− Tablice są przypisane do innego auta. Zostały skradzione albo podrobione – odparł policjant. – Udało się nam odwzorować z grubsza trasę tego samochodu. Miejski monitoring jest naprawdę pomocny. Bardzo by nam pomogło, gdyby pan współpracował i wyjawił, dokąd udał się pan autem rodziców. Moglibyśmy wykluczyć pana związek z tym zdarzeniem. – Schował zdjęcia ponownie do teczki.

− Albo jeszcze bardziej mnie uwikłać – stwierdziłem.

− Prędzej czy później prawda i tak wyjdzie na jaw. Pytanie brzmi: czy pomoże pan w jej ujawnieniu?

Byłem w kropce. Jeżeli faktycznie ustalili z grubsza trasę bmw, wystarczyło, aby sprawdzili monitoring z dnia, kiedy pożyczyłem samochód, i dowiedzą się z grubsza gdzie pojechałem, choć nie dowiedzą się po co. Musiałem zadbać o własną wiarygodność, aby nie kopali za głęboko.

− Dobrze. Mam znajomą, która poprosiła, abym pomógł jej uciec od jej faceta. Zerwała z nim, a on podobno nie przyjął tego do wiadomości i nie chciał jej wypuścić. Błagała, abym ją odebrał i zawiózł do Warszawy. Tak też zrobiłem.

− Gdzie to było? – zainteresował się sierżant.

− Odebrałem ją z mostu w Brudnicach. Jechałem Wisłostradą, a następnie trasą na Gdańsk. To było jakieś późne popołudnie. Znajoma nie chciała angażować w to policji, więc obiecałem jej, że nikomu o tym nie powiem. – Westchnąłem, może zbyt teatralnie. – Z drugiej strony pewnie było jej wstyd, że wplątała się w taki związek.

Policjant pokiwał w milczeniu głową, skupiony na swoich odręcznie sporządzanych notatkach.

− Wróciliśmy okrężną drogą. Wjechaliśmy do Warszawy od strony Wyszkowa. Chcieliśmy się upewnić, że jej facet za nami nie jedzie.

− Zna go pan? – zapytał sierżant.

− Na oczy go nie widziałem. Wiem tylko, że mieszkał gdzieś w okolicy Brudnic. Sądzi pan, że to on mógł stać za podpaleniem? – Udałem niedowierzanie.

− Będziemy musieli to ustalić. Proszę podać adres tej pana znajomej.

− Przykro mi, ale obiecałem jej, że nie będę informował policji.

− Sytuacja chyba jednak tego wymaga. – Sierżant Alojzy spojrzał na mnie z wyższością.

− Przykro mi – powtórzyłem – ale nie złamię danego słowa. Musi wam wystarczyć to, co już powiedziałem.

− Panie Robercie, ma pan świadomość, że mogę postawić panu zarzut utrudniania śledztwa? – Gliniarz odchylił się w oparciu krzesła obrotowego, krzyżując ramiona na piersi.

− Nie utrudniam śledztwa, wręcz przeciwnie – odgryzłem się. – Nie złamię jednak danego słowa. Sprawdźcie najpierw, czy to ma w ogóle coś wspólnego ze sprawą, bo może po prostu mój ojciec zajechał komuś drogę i sfrustrowany kierowca postanowił nauczyć go kultury.

Sierżant odpuścił dalsze drążenie tego tematu. Reszta pytań była do przewidzenia. Gdzie byłem w dniu pożaru? Czy ktokolwiek był w stanie to potwierdzić i tak dalej. Najgorsze było chyba za mną, przynajmniej jeśli chodziło o policję.

Po wyjściu z komisariatu nie mogłem przestać myśleć, że to przeze mnie rodzice stracili mieszkanie. A co jeżeli tamci goście nie poprzestaną tylko na tym? Co jeżeli dowiedzieli się w jakiś sposób, gdzie ja mieszkam? Zacząłem bacznie rozglądać się na boki. Całą akcję przeprowadziłem zamaskowany, ale może rodzice mieli gdzieś na wierzchu moje zdjęcie, które tamci obczaili?

Musiałem być gotowy. Kto wie, może już wszystko wiedzieli i na mnie czekali? Musiałem być bardzo ostrożny i czujny. Konfrontacja była nieunikniona, a im szybciej nastąpi, tym szybciej wszystko się skończy. Taką miałem nadzieję.

Wróciłem do mieszkania i pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, było przygotowanie mojego arsenału. Karabin ukryłem pod łóżkiem, aby mieć do niego dostęp nawet we śnie, natomiast pistolet został moim stałym wyposażeniem, jak portfel. Do tego gaz łzawiący, kajdanki i dwa zapasowe magazynki.

Im dłużej zastanawiałem się nad swoim położeniem, tym częściej dochodziłem do nieubłaganego wniosku, że będę musiał bronić swojego życia za wszelką cenę. Paradoksalnie najlepszą dla mnie opcją było, aby zaczęli do mnie strzelać. Wtedy mógłbym z czystym sumieniem bronić się wszystkimi dostępnymi sposobami. Oznaczało to, że musiałbym ich zabić albo trwale uszkodzić, aby nie mogli zeznawać. Przy odrobinie szczęścia mogłem wyjść z tego bez szwanku, zarówno fizycznego, jak i prawnego. Nie było półśrodków. Goście udowodnili już w dworku, że nie żartują. Zaczynałem żałować, że już wtedy ich wszystkich nie pozabijałem.

Moje życie na nowo zmieniło się w grzęzawisko. Musiałem uważać na każdy stawiany krok, aby nie zapaść się po szyję. Musiałem przetrwać.

Comments
* The email will not be published on the website.