Dziennik obłędu - Rozdział 6

Warszawa, 6 września 2019


Piątek, piąteczek, piątunio. Grupa studentów z mojej kamienicy ostrzegła mnie, że zamierzają urządzić grubą imprezę. Nie brałem tego na poważnie do momentu, kiedy o godzinie osiemnastej zatrzęsły się szyby w moim mieszkaniu. Muzyka dudniła tak głośno, że nie słyszałem własnych myśli. Bez zastanowienia chwyciłem kurtkę, portfel i wyszedłem. Tak grubej imprezy chyba jeszcze nie widziałem... Tłum ludzi opanował całą klatkę schodową i pomimo wczesnej pory większość towarzystwa była już mocno wstawiona. Przepchnąłem się bezceremonialnie na dół i wyszedłem na ulicę. Wylewająca się przez okna muza towarzyszyła mi aż do Alei Niepodległości. Nie było co wracać przed dwudziestą trzecią, więc postanowiłem przejechać się nad Wisłę.

Cel: metro.

Wysiadłem przy Placu Bankowym i ruszyłem ulicą Długą na starówkę. Stare Miasto o każdej porze roku, jak również dnia i nocy, wyglądało tak samo urzekająco.

Minąłem sądy i skierowałem się do barbakanu. Pomimo że sezon urlopowy się skończył, wszędzie wciąż było pełno turystów z aparatami i plecakami. To, co dla mnie było zwyczajnie ładne, dla nich było na tyle atrakcyjne, że co chwila zatrzymywali się i robili zdjęcia. Albo to już taki odruch współczesnego człowieka... Trudno stwierdzić.

Gdy dostałem się na rynek, obszedłem go po obwodzie i ulicą Celną dostałem się na Gnojną Górę, gdzie jest taras widokowy. Można stamtąd podziwiać panoramę Wisły. Założę się, że nikt z tłumu obcokrajowców, który tam zastałem, nie zdawał sobie sprawy, że stoją na skarpie usypanej z gromadzonych tam od setek lat, aż do połowy XIX wieku, odpadków i śmieci z całego miasta. Miejsce to, obecnie urokliwe i romantyczne, było niegdyś źródłem smrodu, wylęgarnią szczurów i zagrażało skażeniem wód pitnych. Podobno chorych na syfilis zakopywano tam po szyję, aby wyzdrowieli.

Po lewej stronie od tarasu znajdują się wąskie schody, prowadzące na dół skarpy. Planowałem zejść właśnie tamtędy, jednak jakaś wycieczka skutecznie zaczopowała tę drogę. Skręciłem zatem w prawo, aby przejść Brzozową i łagodnym spadkiem ulicy (której nazwy niestety chyba nigdy się nie nauczę) dostać się na dół. Przejście to, niemal zawsze ocienione, było wytchnieniem od tłumów. Schodziłem na dół, uważając, aby się nie potknąć na nierównych kostkach brukowych, a kiedy byłem już niemal na samym dole, dostrzegłem przed sobą jakąś egzotyczną parkę. Dziewczyna pozowała do zdjęcia, opierając się pod latarnią o murek, zaś gość strzelał jej jedną fotkę za drugą. Jak tylko mnie zobaczyli, speszyli się i zaczęli się zbierać. Zaintrygowali mnie, więc przyjrzałem im się trochę dłużej. Ewidentnie przeszkodziłem w jakiejś mini sesji. Dziewczyna była wyjątkowo atrakcyjną azjatką, ubraną, jak na taką sesję przystało, w cienką, opiętą bluzkę i krótką spódniczkę. Przez chwilę syciłem wzrok jej wyglądem, kiedy dostrzegłem nagle coś innego. Coś, co zjeżyło mi włosy na głowie i wywołało tępy ucisk w żołądku. Na murku, za laską, jarzył się symbol. Kształt oka z pionową kreską przechodzącą przez środek. Stanąłem jak wryty, gapiąc się z otwartymi ustami. Przeszył mnie dreszcz. Parka obcokrajowców spojrzała na mnie podejrzliwie i ruszyła uliczką pod górę. Nagle do mnie dotarło, że gość robił dziewczynie zdjęcia, na tle tego symbolu. Czy to oznacza, że również go widzieli? Wciąż oszołomiony zawróciłem, aby ich dogonić.

− Sorry – zacząłem po angielsku – did you see that symbol? – zapytałem.

Spojrzeli na mnie dziwnie. Nie byłem mistrzem angielskiego, ale powinni chyba zrozumieć, co do nich mówiłem.

− That symbol, on the wall… Did you see it? – ponowiłem pytanie i nagle coś mi przyszło do głowy. – Did you photograph it? Can I see?

Koleś bez słowa złapał dziewczynę za rękę i pociągnął za sobą.

− I only want to take a look. Show me, please! – zawołałem za nimi, ale to tylko przyspieszyło ich krok.

Załamałem ręce i ponownie stanąłem przed symbolem. Błyszczał zupełnie jak tamten. Wciąż zachodziłem w głowę, czy zrobili mu zdjęcie. Nagle przyszło olśnienie. Wyjąłem telefon i sam strzeliłem fotę. Natychmiast potem wszedłem w galerię, aby ją obejrzeć, jednak na zdjęciu nic takiego nie było. Ot, zwykły, brudny murek. Zrobiłem zdjęcie jeszcze raz. Potem kolejne i kolejne. Sterczałem tam przez kilkanaście minut, trzaskając fotę za fotą. Zmieniałem kontrast, filtry, nasycenie, ale na żadnym ze zdjęć symbol nie istniał. Stałem oniemiały z telefonem w dłoni, wgapiony w wygaszony już ekran i próbowałem powstrzymać galopujące myśli. Z pewnością wyglądałem, jakbym się zawiesił albo aktualizował. To było niemożliwe...

Stupor przerwał dzwonek telefonu. Spojrzałem na ekran wyświetlający przychodzące połączenie od matki.

− Słucham – odebrałem.

− Robert – jej głos wydał mi się jakiś dziwny – jakbyś chciał do nas przyjechać, to tymczasowo będziemy wynajmować jakieś mieszkanie w Warszawie. Jeszcze nie wiemy gdzie.

− Robicie remont? – Zdziwiłem się, gdyż niedawno się wprowadzili.

− Mieszkanie spłonęło. – Głos jej zadrżał przy ostatnim słowie.

− Spłonęło? – Uniosłem brwi. – Co się stało? Instalacja?

− Ktoś je podpalił. Policja wszczęła dochodzenie.

− Podpalił? – Wstrzymałem oddech zupełnie oszołomiony. Nie mogłem w to uwierzyć. – Kiedy?

− Policja będzie chciała cię przesłuchać. – Matka zignorowała moje pytanie. – Dałam im twój numer.

− Jasne... – Nie bardzo wiedziałem, co ja mogę mieć z tym wspólnego. – Poradzicie sobie? – zapytałem raczej z obowiązku, niż z prawdziwej troski. Ojciec miał pieniądze i wpływy, więc byłem ostatnią osobą, która mogła im w czymkolwiek pomóc.

− Muszę kończyć. – Matka się rozłączyła.

Rodzinka jak malowana – pomyślałem i schowałem telefon. Co powinienem teraz zrobić? Działo się tyle, że nic nie ogarniałem. Moje życie zamieniło się w niezły burdel i to zupełnie nie z mojej winy.

Zamyślony ruszyłem w stronę Wisły. Przedostałem się przejściem podziemnym przez Wisłostradę i wyszedłem na bulwar, również pełen turystów.

Z rozrzewnieniem wspominałem czasy, kiedy było tutaj tak brzydko, że tylko młodzież zapuszczała się nad brzeg, aby wypić piwko i zapalić skręta. Teraz wszystko było ładne, zadbane, monitorowane...

Znalazłem pustą ławkę i usiadłem. Wpatrzony w refleksy na wodzie starałem się ustalić priorytety, aby zacząć ogarniać dziwne wydarzenia. Ola była niewątpliwie na szczycie listy, choć w jej sprawie wiele nie mogłem zdziałać. Dziwne symbole? Chętnie bym je zignorował, jednak było w nich coś niepokojącego, mrocznego. A jeśli wierzyć tamtemu facetowi, to przez nie właśnie miałem te wszystkie niepokojące jazdy. Pożar mieszkania moich starych musiał zejść na dalszy plan. Na pewno sobie poradzą, a ja mogłem jedynie czekać na telefon od glin.

Poczułem się nagle zmęczony, przytłoczony tymi wszystkimi zdarzeniami. Sam fakt, że będę musiał wrócić do tego całego Adama i prosić go, aby wyjawił mi więcej, psuł mi samopoczucie i odbierał chęć do działania. Musiałem to jednak zrobić, tak samo, jak raz na jakiś czas trzeba pójść do dentysty.

Siedziałem nad rzeką do zmierzchu, a kiedy z czarnej toni zaczęły mrugać do mnie światła mostów, latarni i reszty miejskiej iluminacji, doszedłem do wniosku, że chyba pora wracać do domu. Całą drogę powrotną czułem się jak struty. Niczym pogrążony w transie wydostałem się z metra i dotarłem do Odyńca. Było jakoś po dwudziestej drugiej. Szedłem zamyślony wzdłuż ulicy i niemal wpadłem na parę, która wyszła tuż przede mną z Ogrodu Jordanowskiego. Byli tak nienaturalnie szczęśliwi, że aż przykuli moją uwagę. Ona, jakieś półtora metra wzrostu, bardzo kobieca, zanosiła się śmiechem tak szczerym, że aż i ja się uśmiechnąłem. On, wyższy od niej o głowę, żartował na temat jakiejś niedawnej sytuacji, również z uśmiechem na ustach. Szybko wywnioskowałem, że muszą być parą, a błysk obrączek na ich palcach potwierdził moje przypuszczenia. Szedłem za nimi i przysłuchiwałem się rozmowie, którą prowadzili. Okazało się, że właśnie świętują swoją piątą rocznicę ślubu, a znali się już piętnaście lat. Piętnaście lat! Nie sądziłem, że po tak długim czasie przebywania ze sobą można było wciąż świetnie bawić się w swoim towarzystwie. Czego, jak czego, ale tego mnie rodzice nie nauczyli. Zrobiło mi się ciepło na sercu. Poprawili mi humor. Przestałem się zamartwiać i przez te kilkaset kroków, kiedy szedłem za nimi, żyłem ich szczęściem. Przy przystanku autobusowym przeciąłem jezdnię i znalazłem się pod swoją kamienicą. Po imprezie nie było śladu, no może z wyjątkiem zarzyganej klatki schodowej i śmieci walających się po podłodze. Poszedłem na górę do siebie i w ubraniu zaległem na łóżku.

Comments
* The email will not be published on the website.