Dziennik obłędu - rozdział 21

Warszawa, 22 października 2019 (9 dni do Otwarcia Wrót)



Minął tydzień. Ból egzystencji rozrywający mi duszę unormował się. A może po prostu już się do niego przyzwyczaiłem? Pustkę życia powoli zaczęły wypełniać prozaiczne czynności, jak chodzenie do pracy, kupowanie nowych butów, oglądanie seriali... Stopniowo powracałem do swojego dawnego życia. Podświadomość wciąż do mnie wołała, abym nie zapominał tego wszystkiego, przez co przeszedłem, ani o tym, że niebawem ma nastąpić Otwarcie Wrót. Zdrowy rozsądek uświadamiał mi, jednak, że to już nie ma dla mnie znaczenia. Dostałem czerwoną kartkę. Zostałem wykluczony i musiałem się dostosować.

Problem polegał na tym, że nie miałem na siebie pomysłu. Miałbym żyć jak inni? Zagłębić się w ten chory system? Awansować w pracy, wziąć kredyt, szpanować furą, założyć rodzinę, wychować bachory, wziąć rozwód, zestarzeć się, a potem umrzeć? Nie potrafiłbym. Nie mogłem wykorzenić swojej natury. Czułem się jak w piosence Robina Brorssona, Holy Water. Musiałem zacząć od początku, jednak tym razem rozważniej.

Któregoś dnia zadzwoniłem do Oli i powiedziałem jej otwarcie, że nie chcę mieć nic wspólnego z jej bratem. Uważałem go za gościa bez zasad i hamulców.

− Ale o co chodzi? – zapytała zdziwiona. – Marek bardzo cię polubił, po waszym wspólnym wypadzie.

− On wie, o co chodzi – odparłem. – Jeżeli to ci będzie przeszkadzać i nie zechcesz więcej się ze mną spotykać, to trudno. – Byłem gotowy poświęcić swoje szczęście dla zasad.

− Robert, nie mów tak. Chyba oszalałeś, jeśli sądzisz, że Marek jest dla mnie ważniejszy od ciebie. – Prychnęła w słuchawkę. – To z tobą chcę dzielić życie. Poza tym z kim bym poszła na wesele w sobotę? – zażartowała.

Na śmierć zapomniałem, że zgodziłem się pójść z nią na wesele. W pierwszym odruchu chciałem się z tego jakoś wykręcić, ale szybko pomyślałem, że to może mi jakoś pomóc wyrwać się z apatii. Wyjdę do ludzi, odprężę się trochę. Choć na kilka godzin zapomnę o problemach.

− Na pewno byś kogoś znalazła – powiedziałem zgodnie z prawdą. – Na bank okazałby się popaprańcem, ale lepszy rydz niż nic. – Zaśmiałem się.

Dobrze było znowu poczuć naszą bliskość i uczucie, jakie do siebie żywiliśmy. Ola była chyba jedyną osobą, z którą tak dobrze potrafiłem się dogadać. Niby nic wielkiego, ale w obecnej sytuacji była dla mnie niczym oaza na pustyni.

Skoro załatwiłem sprawy z Olą, mogłem skupić się teraz na tym, jak odnowić relację z Bogiem. A czy jest lepszy sposób na zmazanie swojego przewinienia, niż zadośćuczynienie? Musiałem powrócić na drogę, z której zboczyłem. Wskoczyć na konia, z którego spadłem.

Adam uczył mnie, że Bóg nikogo nie odtrąca. Zawsze czeka cierpliwie, aż syn marnotrawny powróci, aby ponownie się nim zaopiekować. Musiałem udowodnić, że mimo błędów, jakie w życiu popełniłem, wciąż mam czyste serce i nie dałem się złamać przeciwnościom losu. Zło nie zaprzestanie swojej wojny tylko dlatego, że jakiś mało znaczący żołnierzyk trafił do lazaretu. Wręcz przeciwnie – wzmoże wysiłki, aby przełamać osłabioną linię obrony. Musiałem jak najszybciej pozbierać się do kupy i wrócić na linię frontu, nawet jeżeli zostałem pozbawiony pancerza.

Wbrew pozorom byłem teraz silniejszy, bardziej zdeterminowany i, co najważniejsze, mądrzejszy.

Chciałem zacząć jak najszybciej, więc kiedy tylko zapadła noc, uzbroiłem się, ubrałem i wyszedłem przemierzać ulicę. Nie miałem żadnego konkretnego planu. Zdałem się bardziej na intuicję.

Przez długi czas krążyłem po Mokotowie, aż koło północy nogi zaniosły mnie na ulicę Tyniecką. Przeciąłem Malczewskiego i ruszyłem w stronę podziurawionego szrapnelami budynku, o którym już wspominałem. Nim tam jednak dotarłem, coś się wydarzyło. To właśnie przed tym ostrzegał mnie Adam.

Kiedy mijałem wysokie, metalowe ogrodzenie terenu Uniwersytetu Warszawskiego, otoczyło mnie ciepłe, żółte światło tamtejszych lamp. Zimą to miejsce wygląda wyjątkowo malowniczo, teraz jednak wydało mi się jakieś niepokojące. Przystanąłem, aby przyjrzeć się gęstym zaroślom za czarnym parkanem i wtedy zaczął ogarniać mnie mrok. Zupełnie jakby ktoś owijał mnie czarnym woalem. Widziałem świecące klosze lamp, jednak wydawały się znajdować za coraz ciemniejszą zasłoną. Lepka ciemność zagęszczała się wokół, a ja ze zdumieniem mogłem jedynie przyglądać się temu złowróżebnemu zjawisku. Kiedy nie widziałem już prawie niczego dalej niż na krok przed sobą, z mroku spłynął na mnie czarny kształt. Jeżeli istnieje stopniowanie czerni, gdzie bezgwiezdna i bezksiężycowa noc jest jedynką, a ciemne, szczelne pomieszczenie trójką, to kształt, który widziałem, był dziesiątką. Wyłonił się zupełnie niespodziewanie i uderzył, obalając mnie na chodnik. Nie było to jednak nic fizycznego. Odbierałem to raczej jak nacisk olbrzymiej masy powietrza. Bardzo zimnego powietrza.

Kształt przydusił mnie do ziemi i tuż przed oczami uformowały się dwa czerwone ślepia oraz wykrzywiony szyderczo, obrzydliwy uśmiech. Owionął mnie cuchnący zgnilizną i fekaliami oddech istoty, która zaczęła napierać na mnie coraz silniej, aż w końcu zrozumiałem, że stara się wedrzeć do mojego ciała. Do mojej duszy. Ogarnęło mnie nieopisane przerażenie, strach, którego nie jestem w stanie wyrazić żadnymi słowami. Jak miałem się bronić przed czymś, co było na pograniczu świata fizycznego i duchowego? Próbowałem zrzucić z siebie demona, którym niewątpliwie owa istota była, lecz moje wysiłki były daremne. Wierzgałem, starając się dosięgnąć sługę diabła, a im dłużej to trwało, tym większa panika ogarniała moje serce. Milimetr po milimetrze zły duch wnikał w moje ciało. Po chwili usłyszałem obrzydliwy, ociekający nienawiścią i pożądaniem głos mówiący: „Będziesz należał do mnie”. Tego było już za wiele. Nie byłem przecież złym człowiekiem. Jakim prawem demon po mnie sięgał? Był niczym w porównaniu z Wszechmocnym, który mnie stworzył. Należałem tylko i wyłącznie do Boga. Zacząłem przekuwać przerażenie w gniew. Kumulowałem go tak długo, aż poczułem w sobie siłę. Im głębiej demon wnikał w moje ciało, tym większa moc we mnie rosła. Była niczym energia potencjalna, która w najbardziej odpowiednim momencie wybuchła modlitwą.

Nie wiem, ile czasu już trwało nasze starcie. Zły duch wdzierał się do mojego wnętrza, ja zaś wyrzucałem go mocą wiary i modlitwy. Czułem zacieśniający się wokół mnie mrok, niczym pętlę na szyi, jednak nie przerywałem. Batalia trwałaby zapewne jeszcze przez długi czas, gdyby nie kolejny demon. Pojawił się nie wiadomo skąd i od razu przypuścił atak, paraliżując mi język. Zamilkłem i jedyną rzeczą, jaką mogłem robić, było bierne obserwowanie, jak zatracam swoje ciało na rzecz wroga całej ludzkości. Co chciał tym osiągnąć Zły? Czy planował posłużyć się mną jak bronią czy zależało mu jedynie na dręczeniu mnie przez resztę życia? A może chciał mnie upodlić do granic człowieczeństwa?

Zamknąłem oczy czekając na nieuniknione, kiedy wszechogarniającą, nieznośną ciszę rozdarło miauknięcie. Kątem oka dostrzegłem burego kocura, który chwilę potem rzucił się w dzikim ataku na moich oprawców. Gryzł i drapał ze zjeżonym ogonem, jakby bronił własnego, a nie mojego życia. Poczułem wielki strach, jednak nie swój, ale upadłych aniołów. Starały się wytrwać, przeczekać dziki atak zwierzęcia, jednak już po chwili rzuciły się do odwrotu. Wyraźnie poczułem, jak demon, który próbował mnie opętać, wyrywa się z mojego ciała. Kot był jednak nieubłagany i nie odpuszczał, do momentu, kiedy oba demony z głośnym hukiem, jakby ktoś wystrzelił z broni, zniknęły, a wraz z nimi otaczający mnie mrok i smród.

Gdy tylko odzyskałem pełnię władzy nad ciałem, poderwałem się na równe nogi. Obracałem się niczym obłąkany, czekając na kolejny atak. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Spojrzałem roztrzęsiony na kota. Siedział, jak gdyby nigdy nic, na środku ulicy i mył się. Nie wiem, czy tak zadziałało tamto oświetlenie czy moja wyobraźnia, ale przysiągłbym, że bił od niego jakiś nienaturalny blask.

− Dziękuję – wysapałem cicho.

Kot spojrzał mi prosto w oczy i w jednej chwili zdałem sobie sprawę, że to jego widziałem wtedy w Centrum. Zaraz potem skojarzyłem miauknięcie z mojego piekielnego spotkania na klatce schodowej. Niewątpliwie to cały czas był ten sam kot.

− Jesteś moim aniołem stróżem? – zapytałem, ale futrzak tylko zmrużył oczy, jakby zrobił się śpiący.

Zebrałem się na odwagę, aby podejść i go pogłaskać, lecz nim zdążyłem zrobić choćby jeden krok, żarówka w lampie za mną przepaliła się z trzaskiem. Spojrzałem spłoszony przez ramię, a kiedy ponownie się odwróciłem, kota już nie było.

To był koniec mojej nocnej włóczęgi. Wróciłem do domu i zacząłem obmyślać plan, jak skutecznie mógłbym uderzyć w zło jeszcze przed Otwarciem Wrót. Chciałem dać dowód mojej lojalności Bogu, nim upadłe anioły wydostaną się spod Jego władzy i dobiorą się do mnie raz, a porządnie.

Comments
* The email will not be published on the website.