Dziennik obłędu - rozdział 20

Warszawa, 14 października 2019 (17 dni do Otwarcia Wrót)



Przez całą niedzielę próbowałem dojść do siebie po sobotnich wydarzeniach. Wciąż byłem roztrzęsiony i nie potrafiłem odnaleźć się w sytuacji, w którą się wplątałem. Wyrzuty sumienia atakowały mnie na każdym kroku, a przecież nic takiego nie zrobiłem... No właśnie, nic nie zrobiłem, a powinienem był. Przypomniały mi się słowa Adama, że aby zło zwyciężyło, wystarczy, aby dobry człowiek niczego nie robił. Kamień ciążący mi na sercu przybierał na wadze z każdą godziną, zamieniając się powoli w głaz.

Jako że nie potrafiłem uporać się sam z szargającymi mną emocjami, postanowiłem oddać się modlitwie. Przez dwie godziny leżałem krzyżem w mieszkaniu, prosząc Boga o wybaczenie. Jedyne, co osiągnąłem, to przenikliwy ból głowy i zapętlone wspomnienie upadającego na ściółkę leśną, mężczyzny. Nieopatrznie zacząłem rozmyślać o tym, że leżał tam, konając, całkiem sam, opuszczony przez swoich oprawców. Opuszczony przez jedynego człowieka, który znalazł się w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie i nie zrobił nic. Uciekł jak pies z podkulonym ogonem. Wyrzekł się swojego powołania.

Zerwałem się obolały z podłogi i zacząłem krążyć po mieszkaniu, niczym rozjuszone zwierzę. Ból głowy stał się nie do zniesienia, tak samo jak moja egzystencja. Czułem się, jakby mój umysł był rozszarpywany na kawałki, a ja nie potrafiłem poskładać tych krwawych strzępów. Zatracałem się. Czułem, jak powoli jestem wykorzeniany, niczym stuletnie drzewo, które przez głupią decyzję bezmyślnego urzędnika zostanie zniszczone w myśl postępu.

Musiałem spotkać się z Adamem. Potrzebowałem jego wsparcia, jego pomocy. Jak na złość nie odbierał telefonu. Wysłałem mu wiadomość, jednak odpisał dopiero wieczorem, że znajdzie dla mnie czas w poniedziałek.

Nie zmrużyłem oka przez całą noc. Wyszedłem do pracy, jednak po drodze zadzwoniłem, że biorę urlop na żądanie. Czułem się okropnie. Nosiło mnie. Coś we mnie narastało, zupełnie jakbym był nosicielem pasożyta, który powoli przejmował kontrolę nad moim ciałem. Byłem dla siebie coraz bardziej obcy i odpychający. Czułem, że popadam w obłęd.

Adam umówił się ze mną na siedemnastą. Miałem jeszcze jakieś dziewięć godzin czasu, z którym kompletnie nie wiedziałem, co zrobić. Musiałem się jakoś wyciszyć. W przeciwnym razie byłem pewien, że zrobię jakąś głupotę. Poszedłem do apteki i poprosiłem o najmocniejsze środki uspokajające, jakie mieli. Brałem po jednej tabletce co godzinę, aż opróżniłem cały blister. Nic to jednak nie pomogło. Byłem nieco otępiały, ale wciąż niespokojny. Wiedziałem, że żadne leki mi nie pomogą.

Punkt siedemnasta zjawiłem się pod drzwiami Adama. Byłem jak ćpun na głodzie, który potrzebował kolejnej dawki, aby się odprężyć i odciąć od rzeczywistości i problemów.

Gdy drzwi w końcu się otworzyły, bez pardonu władowałem się do mieszkania i wybełkotałem, że musi mi pomóc.

− Wszystko w porządku? – zapytał zaniepokojony, obserwując jak krążę po korytarzu.

− Nic nie jest w porządku – prawie krzyknąłem. – Pomóż mi.

Przyjrzał mi się badawczo.

− Idź do pokoju, zaraz przyjdę – polecił i jak zwykle zniknął w kuchni.

Byłem zły, bo wiedziałem, że poszedł zrobić melisę, która i tak nic nie da. Traciłem czas.

− Co się dzieje? – zapytał, kiedy w końcu wrócił.

− Zaraz zwariuję – wyrzuciłem z siebie, nie mogąc usiedzieć na miejscu.

Adam przyglądał mi się przez dłuższą chwilę, po czym zapytał, czy coś wziąłem.

− Tak – przyznałem. – Osiem proszków uspokajających. Musisz mi pomóc, nie wiem, co się ze mną dzieje. – Niespodziewanie łzy napłynęły mi do oczu i zacząłem łkać, niczym małe dziecko.

Adam, niewzruszony, wciąż bacznie mi się przyglądał. Nie wiem, o czym myślał, ale wydawało mi się, że słyszę, jak coś do siebie szepcze. Nie potrafiłem zrozumieć, co mamrocze. Z czasem słyszałem to coraz głośniej, aż w końcu dźwięki wypełniły cały mój umysł, niczym echo pustą jaskinię. Świat zawirował, a ja opadłem bezwładnie na oparcie sofy.

− Robert... Robert... – Adam zaczął machać dłonią przed moimi oczami. – Lepiej? – zapytał, kiedy w końcu na niego spojrzałem.

Z prawdziwą ulgą przyznałem, że tak. Umysł rozjaśnił mi się trochę i czułem się dużo bardziej opanowany.

− Opowiedz mi teraz krok po kroku, co się stało.

Krok po kroku? – pomyślałem. – To oznaczało, że musiałem zacząć od wydarzeń w dworku.

Wziąłem głęboki wdech i próbując niczego nie pominąć, zacząłem opowiadać, jak zadzwonił do mnie facet Moniki, jak dowiedziałem się, gdzie może się znajdować, i tam pojechałem. Opisałem w miarę rzetelnie dalsze wydarzenia, potem opowiedziałem, jak podpalono mieszkanie moich rodziców, jak musiałem zeznawać na policji i koniec końców poznałem brata Oli, który zabrał mnie do lasu, gdzie wydarzyła się tragedia.

Adam, słuchając całej historii, zdawał się coraz bardziej zaniepokojony. Przy pewnych fragmentach kręcił głową z niedowierzaniem, a kiedy streszczałem wydarzenia z soboty, widać było, że narasta w nim gniew i rozgoryczenie.

Gdy skończyłem opowiadać, byłem wycieńczony, jak gdybym przebiegł maraton. A może to proszki uspokajające w końcu zaczęły działać?

Adam zdawał się wstrząśnięty tym, co usłyszał. Otworzył usta, aby coś powiedzieć, lecz milczał, wpatrując się we mnie tym swoim nieodgadnionym wzrokiem.

− Nie jestem w stanie ci pomóc – powiedział w końcu. – Wiesz, co zrobiłeś? – zapytał tonem, jakiego u niego jeszcze nigdy nie słyszałem.

− Popełniłem grzech – odparłem cicho.

− Grzech? – Adama rozbawiły moje słowa. – Nie, Robert. Złamałeś przymierze – powiedział ponurym głosem.

− Jakie przymierze? – Byłem zdezorientowany.

− Jesteś tępy czy tylko udajesz? – Rozeźlił się.

− Nie wiem, o czym mówisz – podniosłem głos. Przyszedłem do niego po pomoc, a nie po obelgi.

− Kiedy zgodziłeś się podążać drogą, jaką wyznaczył dla ciebie Pan, zawarłeś z nim przymierze, które gwarantowało ci nietykalność w świecie złych duchów. Wyrzekłeś się Złego i poprzysiągłeś przestrzegać zasad, jakie wiążą się z twoim przeznaczeniem. Ostrzegałem cię mnóstwo razy, abyś był ostrożny, ale jak widać równie dobrze mogłem ciskać grochem o ścianę – wyznał gorzko.

− Co to znaczy? – zapytałem drżącym głosem. Nie miałem bladego pojęcia, jakie mogą być tego następstwa.

− To znaczy, że pozbawiłeś się ochrony. Jesteś Sprawiedliwym, który odwrócił się od Boga, właśnie wtedy, gdy powinien przy nim trwać. Zostałeś przeniewiercą, Robercie – powiedział słabym głosem.

− Nie jestem zdrajcą – żywo zaprzeczyłem. – Ja po prostu... nie pomyślałem, że… To było… − Tysiąc sprzecznych emocji targało moim sercem. Nie chciałem przecież, aby to się tak skończyło. − To co teraz? – zapytałem naiwnie.

− Nie wiem – Adam wyglądał na zrezygnowanego. – To już jest sprawa między tobą a Nim. Nie wolno mi się mieszać.

− Powiedz mi chociaż, co mam teraz robić. – Potrzebowałem jakiejkolwiek rady, czegokolwiek na czym mógłbym się podeprzeć.

− Cokolwiek będziesz musiał – odparł zagadkowo. – Zostałeś Wygnańcem, Robercie. Bóg jeden raczy wiedzieć, co dalej z tobą będzie.

− Czy istnieje jakiś sposób, abym odkupił swoją zdradę? Proszę, muszę wiedzieć.

− Nie mam pojęcia. Wiem natomiast, że to nasze ostatnie spotkanie. – Wstał i wskazał mi drzwi.

Patrzyłem na niego wstrząśnięty. Dlaczego odwracał się ode mnie i to w takim momencie? Czyżbym był aż tak potępiony?

− Proszę, nie… − Słowa ugrzęzły mi w gardle.

− Nie przychodź tutaj więcej. – Głos Adama był twardy i stanowczy.

Wydawało mi się, że czas stanął w miejscu. Nie chciałem wychodzić, ale wiedziałem, że to nieuniknione. Próbowałem przeciągać tą chwilę tak długo, jak tylko potrafiłem. Wpatrywałem się w Adama, modląc się w duchu, aby zmienił zdanie, aby powiedział, że mogę zostać. W głębi duszy jednak wiedziałem, że nie on o tym, decyduje. Przestrzega tylko ustalonych reguł.

Nie wiem, jak się na to zdobyłem, ale w końcu wstałem i wyszedłem. Nogi miałem jak z ołowiu, a zamiast mózgu watę. Adam zatrzasnął za mną drzwi i ogarnęła mnie niewypowiedziana pustka. Zupełnie, jakbym został sam na świecie.

Wolnym krokiem zszedłem po schodach i wyszedłem na dwór. Wszystko wkoło mnie zdawało się wrogo nastawione. Wydawało mi się, że każdy, kogo mijam, przygląda mi się spode łba, bądź uśmiecha kpiąco. Po raz kolejny nie potrafię powiedzieć, jak spędziłem resztę dnia.

W momencie, kiedy piszę te słowa, jest po pierwszej w nocy. Wciąż czuję się pusty. Zupełnie jakbym został wypatroszony tępym nożem ze swojego wnętrza, ze swoich wartości i poczucia bycia wyjątkowym. Byłem Sprawiedliwym. Teraz jestem nikim.

Comments
* The email will not be published on the website.