Dziennik Obłędu - Rozdział 2

Warszawa, 24 sierpnia 2019


Nareszcie sobota. Po całym tygodniu pracy i pilnowania nocą ulic w końcu mogłem się wyspać. Wstałem po południu, jak na ciężko pracującego człowieka przystało, i zrobiłem sobie długo wyczekiwane śniadanie, które zawsze poprawia mi humor − naleśniki z sosem sojowym. Nie ma nic pyszniejszego. Odpaliłem mój mały telewizorek na kablu i obejrzałem całe trzynaście minut reklam, nim szlag mnie w końcu trafił. Sięgnąłem po telefon, aby wejść w internet i zdumiony odkryłem, że mam cztery nieodebrane połączenia od... O ironio! Dzwonił do mnie facet mojej byłej. Po co? Zgasiłem telewizor, przełknąłem ostatni kęs naleśnika i dotknąłem ikonki „zadzwoń”, widniejącej pod czerwoną strzałką. Zaintrygowany odliczałem kolejne sygnały, zastanawiając się, co tym razem Monika wymyśliła.

Ostatnio, kiedy dzwonił do mnie jej facet, oskarżyła mnie o włamanie na jej fejsa. Okazało się, że po pijaku sama zaczęła się szkalować, podszywając się pode mnie. Nigdy mnie za to nawet nie przeprosiła, choć Tomek powtarzał mi, że głupio mu z tego powodu i że: „Monia z pewnością nic takiego już nie zrobi”.

Czyżby powtórka z rozrywki?

− Halo... Robert? – usłyszałem jego przejęty głos.

− Cześć, Tomek. Co się dzieje? – zapytałem najgrzeczniej, jak tylko potrafiłem, przywołując w pamięci pierwsze nieodebrane połączenie, które miało miejsce o szóstej dwanaście rano. Dobrze, że miałem wyciszony telefon.

− Słuchaj... – zaczął niezręcznie, jakby się krępował. – Nie widziałeś może Moni?

− Moniki? – zapytałem zdumiony. – Dlaczego miałbym ją widzieć? Raczej nie mieszkamy po sąsiedzku, a na Żoliborzu nie bywam.

− Pytam, bo... – Znowu zawiesił niepewnie głos. – Nie odzywała się do ciebie wczoraj albo dziś? – zapytał.

− Ani dzisiaj, ani wczoraj, ani w żaden inny dzień od afery z jej kontem na fejsie. Co się dzieje? – zapytałem prosto z mostu. Tomek nie dzwoniłby do mnie, gdyby nie musiał, więc coś się wydarzyło.

− Słuchaj, bo... Znowu to niepewne milczenie.

− Tomek, nie mam całego dnia, więc albo mi powiedz, albo się rozłącz. – Nie przepadałem za gościem i jego brakiem pewności siebie.

− Monia nie wróciła na noc. Nie wiem, gdzie może być.

− Nie bardzo rozumiem. Nie wróciła z pracy?

− Nie... Wyszła wczoraj z koleżankami potańczyć i dotąd jej nie ma. Myślałem, że może...

− Jest u mnie? – zapytałem, dławiąc się śmiechem. – Monika robi różne głupoty po pijaku, ale chyba nie aż takie – zażartowałem.

− Po prostu nie mogę jej namierzyć. Ma wyłączony telefon i...

− Spokojnie. Jest jeszcze wcześnie. – Zerknąłem na tarczę zegara. Wskazywał niemal czternastą. – Może telefon jej padł i nocowała u koleżanki. Wiesz z kim wyszła?

− Z Kaśką i Olką, ale one też nie odbierają. Myślałem podobnie jak ty, że nocowały razem, ale Monia miała o jedenastej spotkanie z właścicielem sali weselnej i się na nim nie zjawiła.

− Bierzecie ślub? – zdumiałem się.

− W październiku... – Zawiesił głos. – W zasadzie zapraszamy tylko rodzinę i...

− Tomek – przerwałem mu, zanim zrobiłoby się niezręcznie – byłeś u tych koleżanek?

− Nie miałem kiedy. Dzwonię z samochodu. Jadę pod Poznań na spotkanie z klientem. Monia miała spotkać się z facetem od sali i dać mnie na głośnomówiący, abym uczestniczył w dyskusji. Jednak po tym, jak się nie odzywała, zadzwoniłem do pana Mariusza i okazało się, że Monia nie dotarła na miejsce.

− Może policja ją zgarnęła? – rzuciłem niedbale.

− Miałaby prawo do telefonu, prawda?

Skąd mogłem wiedzieć? Życie to nie film.

− Robert, mógłbyś wyświadczyć mi przysługę? – zapytał znienacka Tomek. – Przesłałbym ci adresy tych koleżanek... Podjechałbyś sprawdzić, co się dzieje? Ja będę w Warszawie najwcześniej koło dwudziestej drugiej, a strasznie się niepokoję. – Głos mu się załamał.

Westchnąłem. Być może zbyt ostentacyjnie, ale miałem to gdzieś. Pilnowanie Moniki było jedną z przyczyn, dla których ją rzuciłem. Laska była nie do ogarnięcia, jak swobodny neutron.

− Powiedz, że mieszkają chociaż w Warszawie – poprosiłem.

− Tak – odparł z nieskrywaną ulgą. – Wielkie dzięki. Zaraz podeślę ci ich adresy.

− Jeśli okaże się, że za mocno zabalowała i dlatego się nie odzywa, kupisz mi skrzynkę browaru.

- Co tylko chcesz. Jak już ją znajdziesz, niech zadzwoni do mnie, dobra?

− Jasne. Czekam na adresy. Na razie. – Rozłączyłem się i wróciłem do naleśników.

To miała być przyjemna, leniwa sobota, spędzona na czytaniu książki w parku albo na spacerze po zatłoczonej starówce. Tymczasem...

Dźwięk otwieranego kapsla oświadczył, że dostałem sms.

Tymczasem zostałem chłopcem na posyłki. Cholerne baby...

Szczęście, że pierwsza z dziewczyn, Kaśka, mieszkała na Górnym Mokotowie, stosunkowo niedaleko mnie, przy Polu Mokotowskim. Ogarnąłem się i leniwym krokiem ruszyłem przez słoneczne ulice Warszawy. Było gorąco i głośno. Warszawiacy zaczęli już wracać z urlopów i ponownie generować harmider w stolicy. Zewsząd wyległy na chodniki matki z dziećmi, ojcowie z wózkami, a nawet całe rodziny trzypokoleniowe, zajmujące zazwyczaj całą szerokość trotuaru. Miasto wracało do życia, a wraz z nim moje poczucie wspólnoty z resztą mieszkańców.

Szedłem Aleją Niepodległości, obserwując z zadowoleniem dzieciaki czerpiące rozrywkę ze spaceru z rodzicami, i zachodziłem w głowę, kiedy to wszystko się skończy na rzecz ponownego gonienia za sukcesem, karierą czy choćby banalnym pieniądzem. Pewnie od września...

Gdy dotarłem w końcu pod wskazany przez Tomka adres, okazało się, że nikogo nie ma w domu. Dzwoniłem domofonem przez parę minut, jednak bez rezultatu. W sumie kto by spędzał tak piękny dzień zamknięty w czterech ścianach? Nie pozostawało mi nic innego, jak odwiedzić kolejny adres, pod którym miała mieszkać Ola. Ochota. Niby niedaleko, a już inna dzielnica. Cóż... Obiecałem, to pójdę. Przespacerowałem się Polem Mokotowskim. Zieleń drzew i śmiech dzieci działały na mnie kojąco. Choć nie tak bardzo, jak widok lasek w bikini, opalających się tłumnie na trawie. Ich gładka skóra, idealnie zaprojektowane przez Boga krzywizny, oraz pełne, roześmiane usta były dla mnie niczym łyk wody na pustyni.

Gdy już się opiłem i opuściłem Mokotów, zagłębiłem się w uliczki szarej i ponurej Ochoty. Ola mieszkała w starej i nędznie wyglądającej kamienicy (choć nie tak, jak moja) na ulicy Opaczewskiej. Okolica była całkiem znośna, jak na Ochotę. To za sprawą Skweru Dobrego Maharadży, ciągnącego się wzdłuż niemal całej ulicy. Zadzwoniłem domofonem pod wskazany numer, jednak bez rezultatu. Ale szczęście mnie nie opuściło, bo akurat ktoś wychodził z klatki, więc skorzystałem z okazji i wślizgnąłem się do środka. Znalazłem drzwi mieszkania Oli i zadzwoniłem dzwonkiem. Brak odzewu. Przyłożyłem ucho do brudnej powierzchni odłażącej farby i nasłuchiwałem. Cisza. Nacisnąłem jeszcze kontrolnie klamkę, jednak drzwi ani drgnęły. Cóż... Zrobiłem, co mogłem, więc zawinąłem się z powrotem na dół. Wykazałem się i tak nazbyt dużą chęcią pomocy Tomkowi, więc z czystym sumieniem mogłem wrócić do siebie. Przeciąłem jezdnię i ruszyłem ścieżką, wiodącą przez skwer. Szybko rzuciła mi się w oczy para dziewczyn, siedzących na ławce i pijących znaczne ilości wody. Jedna z nich miała okulary przeciwsłoneczne, pomimo że siedziały w cieniu. Druga natomiast miała tak zmarnowany wyraz twarzy i sflaczałą sylwetkę, że uznałem, z dużym prawdopodobieństwem, iż chyba znalazłem koleżanki Moniki. Podszedłem nonszalancko i wpatrując się badawczo w nieco zaskoczone wyrazy ładnych twarzy, zapytałem:

− Kasia i Ola?

Spojrzały po sobie zdumione i zupełnie już zdezorientowane, po czym jedna z nich przyjrzała mi się dokładnie i zapytała, skąd się znamy.

− Nie znamy się – wyjaśniłem. – Znacie natomiast moją... znajomą, Monikę.

Na dźwięk tego imienia wyraz ich twarzy zmienił się diametralnie.

− O co konkretnie chodzi? – zapytała Ola.

- Tomek, facet Moniki, poprosił mnie, abym jej poszukał, bo nie wróciła na noc do domu.

− Nie? – Dziewczyny wyraźnie się zaniepokoiły.

− Słuch po niej zaginął. Tomek próbował się z nią skontaktować, ale ma wyłączony telefon. Do was też zresztą starał się dodzwonić – nie omieszkałem im wypomnieć.

− Skradziono nam torebki w klubie – wyjaśniła niechętnie Kasia.

− Monice też? – zapytałem.

− Prawdę powiedziawszy, to nie wiemy... – Sprawiały wrażenie, jakby czegoś mi nie mówiły.

− Słuchajcie – powiedziałem spokojnym głosem – Tomek jest poza miastem, a ja zobowiązałem się, że mu pomogę, więc bądźcie tak dobre i opowiedzcie mi, co dokładnie wydarzyło się w nocy.

− Poszłyśmy się zabawić – zaczęła Ola po chwili milczenia – w centrum. Potańczyłyśmy trochę, napiłyśmy się, a potem odebrałam telefon od znajomych mojego brata. Zapraszali nas do klubu przy... Gdzieś w okolicy Alei Jerozolimskich. Nie pamiętam nawet, gdzie to było. Kluczyłyśmy uliczkami, a kiedy w końcu tam trafiłyśmy, wprowadzili nas do środka.

− Ilu ich było? – zapytałem.

− Trzech albo czterech. Nie pamiętam dokładnie, byłam już mocno wstawiona.

− Chyba czterech – powiedziała Kasia.

− No więc czterech. Dwóch widziałam pierwszy raz w życiu.

− Czyli pozostałych znałaś?

− Tak, to byli właśnie koledzy mojego brata... Maciek i Wiktor. Postawili nam po drinku i zaczęłyśmy gawędzić z nimi przy barze. Większą uwagę poświęcali Moni niż nam. Żartowali, przekomarzali się... W pewnym momencie poszli z nią na parkiet.

− Wszyscy czterej? – zdziwiłem się.

− Nie, tylko Maciek i Wiktor. Tych dwóch pozostałych pogadało jeszcze trochę z nami, po czym oświadczyli, że muszą już się zbierać, i wyszli. Posiedziałyśmy jakiś czas, dopijając drinki i też poszłyśmy tańczyć. Myślałyśmy, że dołączymy do Wiktora, Maćka i Moni, ale nigdzie nie mogłyśmy ich znaleźć. Tańczyłyśmy więc same, a potem wróciłyśmy do baru. Kiedy chciałam kupić sobie kolejnego drinka, okazało się, że nasze rzeczy zniknęły. Zestresowane szukałyśmy Moni, myśląc, że może wzięła je ze sobą do któregoś stolika. Nigdzie jednak jej nie było. Zawinęłyśmy się wtedy stamtąd.

− W torebce były moje klucze, więc nie miałam możliwości dostać się do domu – wyjaśniła Kasia.

− Ja swoje trzymam zawsze przy sobie, więc ją przenocowałam. – Ola spojrzała na mnie przez okulary przeciwsłoneczne. – Co jeszcze chciałbyś wiedzieć? – zapytała kokieteryjnie.

− Kiedy ostatni raz widziałyście Monikę?

− No, przy barze, zanim poszła tańczyć. – Kasia wyglądała, jakby miała zwymiotować słowa, które wypowiadała. – Myślisz, że coś jej się stało?

− Nie wiem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

– O czym rozmawiała z tymi dwoma, Maćkiem i Wiktorem? − O niczym konkretnym... Bardziej z nimi flirtowała, niż rozmawiała. Też była pijana.

- Chyba nawet bardziej niż my – dopowiedziała Ola. – Wiesz co? Jeżeli Monia wyszła z nimi, to... – Zawiesiła głos, speszona własnymi myślami.

− To co? – zapytałem z naciskiem.

− Nie, nic. – Spuściła wzrok.

− Olu, wiem, że Tomek i Monika są zaręczeni i szykują ślub. Myślisz, że Monika mogłaby popełnić jakąś głupotę? – zapytałem, mimo że doskonale znałem odpowiedź.

− Może – odparła zdawkowo, wciąż wbijając wzrok w ziemię pod ławką.

− Gdzie mogli się udać we trójkę? – Nie odpuszczałem. Te dziewczyny były jedynym śladem, jaki pozostał po Monice. Musiałem dowiedzieć się jak najwięcej. – Może twój brat by pomógł? – zasugerowałem.

− Nie mam telefonu, aby do niego zadzwonić – przypomniała, a kiedy wyjąłem swój telefon, spojrzała na mnie zakłopotana. – Nie pamiętam numeru.

Ręce mi opadły. Trop urywał się w kulminacyjnym momencie.

− Olu – postanowiłem zablefować – ty wiesz, dokąd się udali, prawda?

Spojrzała na mnie pełna wstydu i lęku.

− Wiesz dokąd zabierają dziewczyny, prawda?

Skinęła głową z przeszklonymi od łez oczami.

− Olu, Tomek bardzo się niepokoi. Jeżeli Monika zrobiła jakąś głupotę, trudno, nie cofniemy czasu. Możemy jednak uchronić Tomka przed popełnieniem błędu. Dokąd ją zabrali?

Ola westchnęła ciężko i przeciągle, po czym ponownie spojrzała mi w oczy, walcząc z własnymi myślami.

− Jak mi powiesz, zabiorę cię na kolację – zażartowałem, aby rozładować nieco jej stres.

Roześmiała się nerwowo, choć mogłem przysiąc, że przez ciemne okulary dostrzegłem błysk w jej oku. − Za Warszawę – odparła w końcu. – Jest taki dworek w Brudnicach, którym imponują dziewczynom. Duży, stary...

− Byłaś tam? – zdumiała się Kasia.

− Raz, na imprezie sylwestrowej. Budynek stoi tuż przy rzece...

− Brudnice... Coś mi ta nazwa mówi... – Nie mogłem sobie przypomnieć.

− To w okolicach Mławy – podpowiedziała mi Ola.

− Sprawdzę w domu. Ma któraś z was samochód? – zapytałem po chwili.

Pokręciły głowami. Musiałem więc czekać na powrót Tomka, albo...

− Dzięki dziewczyny. – Ola wciąż wpatrywała się we mnie. – Jakoś się zgadamy w sprawie kolacji. – Mrugnąłem do niej i ruszyłem w stronę przystanku tramwajowego.

Zastanawiałem się, co robić dalej. Jeżeli ci goście byli, jak opowiadała Ola, typami facetów ściągających laski do swojej hacjendy poza Warszawą, wszystkiego mogłem się spodziewać. Nie miałem czasu czekać na Tomka, musiałem działać jak najszybciej. To oznaczało wizytę w miejscu, którego unikałem jak ognia – mieszkaniu moich starych.

Kiedyś mieszkaliśmy przy Twardej, potem jednak wyprowadziłem się, a ojciec został awansowany na dyrektora i rodzice postanowili przeprowadzić się w lepszą okolicę. Kupili apartament w przedwojennej, odnowionej kamienicy przy Wiejskiej, niedaleko sejmu. Stary, fajny styl budownictwa połączono ze współczesnymi standardami, takimi jak winda, garaż podziemny czy portiernia. Mieszkanie było ogromne, zarówno pod kątem powierzchni, jak i kubatury. Wysokie na jakieś cztery-pięć metrów pomieszczenia były dla matki niczym pałac, co automatycznie czyniło z niej cesarzową. Od awansu ojca ich poziom dobrobytu tak się poprawił, że zaczęło rzucać im się na mózgi. Uważali się za elitę, którą z pewnością nie byli. Pogłębiło to tylko przepaść między nami, ale albo tego nie zauważali, albo udawali, że tego nie widzą. W chwili obecnej nie miałem jednak wyjścia, musiałem poprosić ich o pomoc.

Wsiadłem w tramwaj do centrum i po niespełna dwóch kwadransach dzwoniłem już domofonem, stojąc pod ogromną bramą wjazdową na ciasne podwórze. Odebrała matka. Jej zmieszany głos sugerował, że byłem ostatnią osobą, której mogłaby się wtedy spodziewać. Wpuściła mnie jednak bez słowa sprzeciwu. Wjechałem ciasną windą na górę, a gdy z niej wyszedłem, zastałem matkę czekającą na mnie przed zamkniętymi drzwiami.

− Wybacz, że cię nie wpuszczę, ale mamy bardzo ważnych gości – zaczęła na wstępie. – Stało się coś? – zapytała po chwili, przyglądając mi się badawczo.

− Potrzebuję pożyczyć samochód – wypaliłem prosto z mostu. Ewidentnie nam obojgu zależało na czasie.

− Samochód? – Zamrugała ze zdziwienia. – Jedziesz gdzieś?

− Znajoma potrzebuje pomocy. Zwrócę go najpóźniej jutro rano – obiecałem, mając nadzieję, że tak faktycznie będzie.

− Znajoma? – Matka wpatrywała się we mnie niepewnie, jednak szybko przywołał ją do rzeczywistości czyjś gromki śmiech, dobywający się zza drzwi. – Oczywiście. – Uśmiechnęła się sztucznie i cofnęła do mieszkania. Po kilku minutach pojawiła się ponownie, trzymając w ręku kluczyki i dowód rejestracyjny. – Weź forda ojca, on i tak nie będzie mógł prowadzić... – Uśmiechnęła się gorzko.

− Dzięki. Oddam go najpóźniej jutro rano – powtórzyłem i bez zbędnych pożegnań pognałem schodami na dół.

− Drugi poziom! – usłyszałem jeszcze za plecami.

Chodziło jej o drugi poziom parkingu podziemnego, gdzie parkowali samochody. Obecnie posiadali trzy. Ja miałem to szczęście, że dostałem kluczyki do najtańszego.

Wyjechałem na ulicę i ruszyłem w drogę powrotną na Odyńca. Ruch był umiarkowany, choć jak na sobotę duży. W kwadrans byłem u siebie pod kamienicą. Zaparkowałem na chodniku przy bramie i poszedłem spakować potrzebne mi rzeczy. Nie wiedziałem, czego się spodziewać, więc na wszelki wypadek przygotowałem się na każdą ewentualność.

Po siedemnastej wsiadłem w auto i ruszyłem do Brudnic. Obrałem najkrótszą trasę, czyli jedyne sto czterdzieści pięć kilometrów. Nawigacja pokazywała czas podróży: dwie godziny, jednak już po wyjechaniu na Wisłostradę wiedziałem, że to pobożne życzenie. Kierowcy jechali, jakby wczoraj odebrali prawa jazdy. Nie należę raczej do demonów prędkości, ale też nie tamuję ruchu. Jak jest ograniczenie do siedemdziesięciu, jadę osiemdziesiąt... No, może czasem dziewięćdziesiąt. W sobotę natomiast wszystkich ogarnęła jakaś senność na drodze i zamiast dozwolonych siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, jechali sześćdziesiąt, a nieraz nawet poniżej.

Jako że mi się spieszyło, ogarniał mnie zupełnie uzasadniony gniew. Rozumiem, że niektórzy mogli czuć się słabo za kółkiem tego dnia, ale, na Boga, dlaczego tamowali lewy pas? Starałem się zachować zimną krew, jednak po kwadransie takiej jazdy, o ile w ogóle można było nazwać to szumnie jazdą, moja cierpliwość wyczerpała się i zacząłem lawirować między samochodami, zmieniając co chwila pas ruchu. Aplikacja w telefonie nie alarmowała o nieoznakowanych bądź oznakowanych radiowozach, więc popuściłem nieco ułańskiej fantazji i zacząłem manewrować coraz śmielej pomiędzy innymi pojazdami. Ryzyko opłaciło się, gdyż w niecałą godzinę udało mi się dotrzeć do trasy S7, gdzie mogłem z czystym sumieniem rozpędzić się do konkretnych prędkości. Nim się obejrzałem wjechałem już na obwodnicę Płońska, minąłem zjazd na Ciechanów i pomknąłem dalej siódemką przez Rybitwy, Kowalewko, Strzegowo. W Mdzewie zjechałem z siódemki i zacząłem kierować się na Bogurzyn. Wąski, polny asfalt ciągnął się w nieskończoność. Przejechałem przez Mdzewko, Syberię, minąłem dziwne silosy, Miączyn Duży, Szreńsk, jakąś Wólkę, parę ferm drobiu i sporo innych miejscowości, których nazw już nie pamiętam. Droga w każdym bądź razie ciągnęła się w nieskończoność, a ja cały czas miałem nadzieję, że nie jadę tam na próżno. W końcu wjechałem do Żuromina i wiedziałem, że jestem już o rzut beretem od celu. Zajechałem na stację paliw, aby zatankować. Nie wiedziałem, jak wszystko się potoczy, więc wolałem mieć pełny bak wracając. W końcu jednak, po wyjeździe ze stacji, przejechałem przez mostek i dotarłem na miejsce.

Wjazd do dworku znajdował się tuż przy drodze. Brama była zamknięta na kłódkę, więc zaparkowałem w zatoczce nieopodal i w pierwszej kolejności ruszyłem na rekonesans. Zaczęło się już ściemniać. Przesadziłem niski płotek i kryjąc się po zaroślach ruszyłem wzdłuż rzeki, w głąb odgrodzonego terenu dworku. Myślałem, że będę mieć do czynienia tylko z jednym budynkiem, tymczasem przez gąszcz zieleni dostrzegłem kilka innych zabudowań, prawdopodobnie gospodarczych. Po paru minutach znalazłem się na tyłach dwudziestowiecznego dworku, pokrytego ponurą, szarą deską elewacyjną. Panował już półmrok, więc pozwoliłem sobie podejść bliżej okien. Szczęście, że nikt nie dbał o wszędobylską zieleń i panoszyła się, nieposkromiona ludzką ręką, tworząc dogodne do obserwacji gęstwiny. Podkradłem się pod samo okno i bardzo ostrożnie zapuściłem żurawia do środka. Ktoś siedział na wersalce i oglądał telewizję. Chwilę potem do pomieszczenia wszedł jakiś gość. Schowałem się ponownie pod parapet. Żałowałem, że nie poprosiłem dziewczyn o jakieś rysopisy tych typków, co wyszli z Moniką. Prześlizgnąłem się do drugiego okna. Wewnątrz pomieszczenia, na krześle, przy niedużym stoliku siedział jeszcze jeden kolo. Był zajęty laptopem, więc mogłem mu się przyjrzeć nieco dłużej. Nie wyróżniał się niczym szczególnym. Równo zaczesana fryzura, lekki równy zarost, markowa bluza... Przemknąłem dalej. Minąłem pomieszczenie ze zgaszonym światłem i zajrzałem do kolejnego – oświetlonego. W środku niedużego pokoju znajdowało się niepościelone łóżko, skąpane w delikatnym świetle nocnej lampki. Z pozoru nic nadzwyczajnego, jednak im dłużej przyglądałem się pomieszczeniu, tym więcej szczegółów dostrzegałem. Z pozwijanej pościeli wyzierały fragmenty ubrań. Zarówno męskich, jak i damskich. Gdzieś na podłodze walały się srebrne buty na obcasie, na wezgłowiu łóżka wisiał czerwony stanik. Przy lampce nocnej dostrzegłem resztki białego proszku, opakowania po wielu prezerwatywach i... bransoletkę Moniki, którą ode mnie dostała. Więc jednak dobrze trafiłem.

Układając w głowie dalszy plan działania, przemknąłem pod resztą okien i okrążyłem dworek w poszukiwaniu samochodu, którym przyjechali. Czarne bmw stało na podwórzu, oświetlone lampą wiszącą nad wejściem do budynku. Zaryzykowałem i przebiegłem przez otwartą przestrzeń za auto. Panował już w zasadzie mrok. Wyjąłem z pochewki przy pasku nieduży nóż i przebiłem wszystkie opony − samochód z sykiem opadł o parę centymetrów. Następnie wycofałem się do forda ojca, aby przygotować się do odbicia Moniki.

Przebrałem się w czarne ciuchy, założyłem kamizelkę taktyczną, kominiarkę, przypasałem Bertę oraz przewiesiłem przez ramię wiatrówkę-karabinek Berettę Cx4 Storm. Nie, nie kupiłem ich w zestawie, choć może to tak wyglądać. Nie ma na rynku zbyt wielu wiatrówek-karabinków samopowtarzalnych na kapsuły CO2. Cx4 Storm jest co prawda przestarzała technologicznie, ale za to najlżejsza, najbardziej wydajna i ma najdłuższą lufę, co przekłada się na większą celność. Przy tym jest kompaktowa i bez większych problemów można operować nią w pomieszczeniach.

Wróciłem na teren dworku i zająłem miejsce w zaroślach na przeciwko wejścia frontowego. Naliczyłem trzech kolesi wewnątrz budynku, jednak nie mogłem mieć pewności, czy to wszyscy. Bmw było pięcioosobowe, więc teoretycznie prócz Moniki mógł być jeszcze ktoś czwarty.

W karabinku miałem trzydzieści śrutów, oraz dwa dodatkowe magazynki w ładownicach kamizelki. W pistolecie szesnaście śrutów i trzy dodatkowe magazynki przy pasie. Na brak amunicji nie mogłem zatem narzekać.

Zaległem jakieś dwadzieścia metrów od wejścia, starając się nie wydawać żadnych dźwięków. Wsłuchiwałem się w otoczenie, wciąż analizując sytuację i planując dalsze posunięcia. W końcu, jakoś koło dwudziestej pierwszej, byłem gotowy do działania.

Wycelowałem przez celownik optyczny w lampę oświetlającą podwórze i kiedy cienki krzyżyk pokrył się z jasną powierzchnią klosza, nacisnąłem delikatnie spust. Wystrzelony niemal bezgłośnie śrut pomknął wprost do celu. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła i zapanował mrok. Miałem nie więcej niż parę minut na przyzwyczajenie wzroku do ciemności i zmianę pozycji. Wstałem i najciszej, jak tylko potrafiłem, udałem się pod południową ścianę dworku. Czekałem na reakcję gości ze środka. Trwało to trochę dłużej niż zakładałem, ale w końcu usłyszałem skrzypnięcie drzwi wejściowych i szuranie butów na betonowych stopniach schodzących na podwórze. Wychynąłem ostrożnie zza rogu budynku i wycelowałem. Kolejny śrut opuścił lufę karabinka i pomknął w mrok, dosięgając celu. Rozległ się kolejny głośny brzęk, tym razem szybki w drzwiach jednego z budynków gospodarczych. Typek natychmiast ruszył w stronę źródła niepokojącego dźwięku. Niczym cień podążyłem za nim miękkim, bezszelestnym, wyćwiczonym chodem taktycznym. Lufę cały czas kierowałem w jego plecy, a palec trzymałem blisko spustu. Serce biło mi coraz szybciej, a oddech przyspieszał z każdym kolejnym krokiem. Nigdy nie testowałem swoich umiejętności w realnych warunkach bojowych, więc miałem pewne wątpliwości, dotyczące dalszych wydarzeń. Było już jednak za późno, aby się wycofać lub zmienić taktykę. Gdy uznałem, że oddaliliśmy się wystarczająco, położyłem palec na spuście i oddałem dwa kolejne strzały, a następnie jeszcze trzy, kiedy koleś się odwrócił. Śruty kalibru cztery i pół milimetra nie mają dużej siły obalającej, ale za to dobrą penetrację, więc trudniej było je wydłubać z ran, a im dłużej tkwiły w ciele, tym lepiej dla mnie. Gość osunął się na ziemię, jednak w ostatniej chwili podparł się ręką i ewidentnie miał zamiar wstać. Dwa razy strzeliłem mu w dłoń i przewrócił się na plecy. Drugą ręką sięgnął do kieszeni spodni, więc prewencyjnie przystawiłem mu lufę prosto do oka i czekałem, co wyjmie. Powoli położył swojego smartfona na trawie, a ja go przestrzeliłem i kazałem mu obrócić się na brzuch. Wykonał polecenie wyjątkowo ochoczo. Wygiąłem mu ręce za plecy i spiąłem je kajdankami zaciskowymi razem z nogami w kostkach. Następnie wyjąłem srebrną taśmę i skrupulatnie go zakneblowałem. Mogłem go przesłuchać, ale nie chciałem tracić cennego czasu. Skierowałem się do wejścia frontowego. Zmieniłem magazynek na pełny i powoli uchyliłem drzwi. Wszędzie paliły się światła. Pamiętając mniej więcej rozkład pomieszczeń ruszyłem cicho do salonu z telewizorem. Gość na wersalce nawet nie obdarzył mnie spojrzeniem, pochłonięty programem o współczesnej czarnej magii. Bez skrupułów wpakowałem w niego pięć śrutów, nim rzucił się na podłogę, aby schronić się pod wersalką. Kiedy już leżał, cztery kolejne pociski utkwiły mu w lędźwiach, a dwa obok, w parkiecie. Zaczął krzyczeć, wczołgując się głębiej pod mebel.

Trzask otwieranych drzwi sąsiedniego pokoju natychmiast odwrócił moją uwagę. Odruchowo posłałem dwa strzały, w stronę wejścia. Zobaczyłem tylko chowające się za futrynę ramię, ale czy trafiłem? Nie wiem. Korzystając z chwili zamieszania, sięgnąłem po achtunga. Odpaliłem go o draskę, wrzuciłem nonszalancko pod wersalkę, po czym ruszyłem rozprawić się z kolesiem ukrytym w pokoju obok. Nim jednak zdążyłem wejść do środka, usłyszałem skrzypienie schodów. Kiedy spojrzałem w tamtą stronę, zobaczyłem czwartego typa. Stał na zabiegu, celując do mnie z Glocka siedemnastki. Byłem tak zaskoczony, że na moment mnie zamurowało, i to byłby z pewnością mój koniec, gdyby nie petarda, która w tym samym momencie eksplodowała z hukiem. Na ten dźwięk moje ciało zareagowało natychmiastowym unikiem, co uratowało mnie przed kulą, wystrzeloną niemal w tym samym momencie z pistoletu. Nie czekałem na poprawkę. Przeturlałem się po podłodze za fotel i gdy tylko miałem możliwość, ostrzelałem uzbrojonego gościa gradem pocisków z karabinka. Wycofał się na górę, a ja po wystrzeleniu ostatniej sztuki śrutu natychmiast sięgnąłem po nowy magazynek. Nagle ktoś złapał mnie od tyłu i oplótł szyję silnym ramieniem, przyduszając mnie. Przez pierwsze sekundy starałem się walczyć, nawet wykorzystać techniki Krav Magi, jednak szybko doszedłem do wniosku, że nie mam na to czasu. Wolną ręką dobyłem pistoletu z kabury przy udzie i wpakowałem tyle śrutów w brzuch gościa za moimi plecami, aż zwolnił uchwyt. Wtedy wyrwałem się i wpakowałem kolejne strzały w pierś.

Za moimi plecami padł kolejny huk broni.

Rzuciłem się do przodu, taranując miękkiego już typa przede mną, i zamknąłem się w pokoju obok. Sprawdziłem prędko, czy nie zostałem trafiony, po czym przeładowałem pistolet i karabinek.

Znajdowałem się w pułapce. Jedyne wyjście było z pewnością właśnie obstawiane. Musiałem działać szybko i bezkompromisowo.

Odpaliłem świecę dymną i wyszedłem przez okno na dwór. Przemknąłem pod okna salonu i zerknąłem, jak przedstawiała się sytuacja. Tak jak przypuszczałem, koleś z klamką przymierzał się do sforsowania drzwi pomieszczenia, w którym jeszcze przed chwilą się znajdowałem. Był skupiony tylko na tym zadaniu i nie zwracał uwagi na leżących na podłodze rannych kolegów, a tym bardziej na okno, za którym się kryłem. Kiedy w końcu z rozmachem otworzył drzwi, uderzyła w niego ściana białego dymu. W tym samym momencie ja pociągałem już za spust. Kolejne ołowiane pociski przechodziły przez szybę, mknąc nieubłaganie w stronę zdezorientowanego kolesia. Byłem już w sytuacji bez wyjścia, gdzie musiałem bronić własnego życia, więc odruchowo celowałem w głowę. Nie pamiętam ile śrutów wystrzeliłem. Przestałem dopiero, kiedy gość upadł na podłogę. Nasłuchiwałem jeszcze, czy nie czai się jakiś kolejny przeciwnik, jednak oprócz jęków rannych panowała cisza. Wróciłem do środka przez otwarte okno i ostrożnie wyłoniłem się z oparów z powrotem do salonu. Gość z Glockiem leżał nieruchomo z twarzą zmasakrowaną od śrutów. Oddychał. Nadepnąłem mu na nadgarstek dłoni trzymającej pistolet, po czym wykopałem broń w głąb salonu. Potem zabrałem się za krępowanie wszystkich kajdankami z tworzywa. Ręce trzęsły mi się jak osika, kiedy zaciskałem plastikowe opaski na kostkach i nadgarstkach krwawiących facetów. Jeszcze nigdy nie posunąłem się tak daleko w ataku na drugiego człowieka. Sumienie wołało, abym natychmiast wezwał karetkę i pomógł im, zamiast ich krępować, jednak w głębi duszy wiedziałem, że nie zasługują na moje współczucie.

Kiedy skończyłem, ruszyłem dalej, przeszukując kolejne pomieszczenia. Nigdzie na parterze nie znalazłem Moniki i zaczynałem już mieć wątpliwości, gdy nagle wpadły mi w oczy trzy damskie torebki, rzucone niedbale na podłogę pod ścianą w korytarzu. Nadzieja wróciła. Szybko przegrzebałem pierwszą z brzegu kopertówkę i znalazłem w środku wyłączony telefon, klucze do mieszkania oraz kartę płatniczą Katarzyny Złocień. Druga torebka należała zatem do Olki, a trzecia zapewne do Moniki. Zgarnąłem je i wcisnąłem w kieszenie bojówek. Zyskałem chociaż pewność, że słusznie potraktowałem tych zwyroli.

Wszedłem powoli schodami na piętro i już w pierwszym z pomieszczeń znalazłem leżącą na łóżku, ubraną jedynie w męską koszulę Monikę. Skrępowali ją taśmą i sznurem. Kiedy wparowałem do pokoju, wyglądała na przerażoną. Jej zapuchnięta i załzawiona twarz utkwiona była w lufie mojego karabinka, a skrępowane nogi zaczęły bezskutecznie wierzgać, starając się wyswobodzić z ciasnych więzów. W pierwszej kolejności obszedłem pomieszczenie, upewniając się, że była tam sama. Wyjrzałem też kontrolnie przez zasłonięte okno, jednak na dworze również panował spokój. Przewiesiłem karabinek przez ramię i usiadłem na łóżku obok Moniki. Nie zdejmując kominiarki nakazałem jej palcem, aby zachowała ciszę. Kiwnęła niewyraźnie głową. Nie siląc się na szczególną subtelność, zdarłem jej z ust knebel i zapewniłem, że zaraz ją stamtąd zabiorę. Poznała mnie po głosie, choć nie bardzo mogła uwierzyć, że to ja. Nie było jednak czasu na rozmowy i wyjaśnienia. Każda sekunda była na wagę złota. Kolesie na dole mogli już się wyswobodzić, a wtedy czekały nas poważne kłopoty.

Pomogłem jej wstać i ubrać się w męskie ciuchy leżące na krześle. Spodnie były za duże, ale po ściągnięciu ich paskiem przestały opadać. Poleciłem jej, aby trzymała się blisko za moimi plecami i zaczęliśmy kierować się w stronę wyjścia.

Ewakuacja przebiegła sprawnie i już po kilku minutach przemierzaliśmy mroczną ścieżkę, wiodącą do bramy wjazdowej. Wrzuciłem karabinek i kominiarkę do bagażnika i ruszyliśmy w drogę powrotną.

Pomimo że przebiłem opony w becie, liczyłem się z pościgiem, więc postanowiłem wrócić przez Mławę, Przasnysz, Ostrów Mazowiecki, i od strony Wyszkowa wjechać do Warszawy. Dużo dłuższa trasa, ale przynajmniej nie musiałem nerwowo spoglądać w lusterko wsteczne.

Monika niewiele się odzywała. Wyjaśniłem jej jak udało mi się ją znaleźć, jednak sprawiała wrażenie, jakby była pochłonięta czymś dużo ważniejszym.

Po przejechaniu pięćdziesięciu kilometrów zrobiłem postój, aby się przebrać i ogarnąć sprzęt. Niedługo potem Monika zasnęła, a ja już do samej Warszawy jej nie budziłem.

Po około trzech godzinach wjechaliśmy do stolicy. Zadzwoniłem do Tomka, aby wyszedł po nią, bo jest w nie najlepszej kondycji.

Odstawiłem samochód rodzicom i około trzeciej w nocy byłem u siebie.

Zastanawiałem się, jakie następstwa przyniosą działania, których się dopuściłem. Czy goście będą dalej nastawać na bezbronne dziewczyny i, przede wszystkim, czy skojarzą moją akcję z Olą i Kasią? Wiedziałem, że muszę je ostrzec i zwrócić im ich własność, a przy tym obawiałem się, że przeze mnie może im się stać jakaś krzywda.

W niedzielę się tym zajmę, pomyślałem, po czym zasnąłem.

Comments
* The email will not be published on the website.