Dziennik obłędu - rozdział 15

Warszawa, 30 września 2019


Wyspowiadałem się. Nie czuję specjalnej różnicy, ale faktycznie, tak jak mówił Adam, jest mi jakby lżej na duszy. Ponadto mogłem w końcu zakończyć post i najeść się do syta. Wiązało się to rzecz jasna z tym, że większość wczorajszego dnia przespałem, po tym jak organizm zaczął wydzielać absurdalne ilości insuliny. Chyba jeszcze nigdy nie doceniałem tak prozaicznej rzeczy, jak syty posiłek. Okazuje się, że im mniej człowiek ma, tym mniej potrzebuje do szczęścia.

Komuś chyba jednak nie spodobała się moja spowiedź, gdyż od rana lało i wiało. Cała Warszawa stała zakorkowana i non stop jeździły karetki i policja. Pogoda była nieubłagana. Niestety nie mogłem zostać w domu, tak jak planowałem. Zadzwonił do mnie jakiś dochodzeniowiec i polecił mi, abym ponownie zjawił się dzisiaj w komisariacie. Starałem się wykręcić i to przełożyć, jednak był bardzo nieustępliwy. Czekała mnie zatem wyprawa przez meteorologiczny armagedon na komendę policji.

Gdy w końcu dotarłem na miejsce, zajął się mną... oficer śledczy? Chyba ktoś taki. Pamiętam, że miał na imię Błażej. W każdym razie starałem się wyjaśnić, że już składałem zeznania jego koledze i powinny być w teczce ze sprawą. Gliniarz sprawiał jednak wrażenie, jakby mnie nie słuchał. Zaczął zadawać mi pytania dotyczące zeszłego tygodnia. Gdzie byłem o tej i o tej? Z kim? Prosił o kontakty do osób, które mogłyby to potwierdzić i tak dalej. Byłem zbity z tropu. Nie wiedziałem, czy to jakaś technika śledcza, której nie rozumiem, czy może wydarzyło się coś jeszcze, o czym nie miałem bladego pojęcia. Kolejny pożar? Rodzice raczej by się odezwali... A może nie?

Po czterdziestu minutach rzetelnego tłumaczenia się ze swojego życia nie wytrzymałem w końcu i zażądałem wyjaśnień. Dlaczego jestem pytany o wydarzenia, które nie mają nic wspólnego ze sprawą pożaru mieszkania moich rodziców? Gliniarz spojrzał na mnie uważnie, po czym wyjaśnił mi, że przesłuchanie nie dotyczy tamtej sprawy. Zapytałem więc, o co chodzi. Odparł, że dostał polecenie przesłuchania wszystkich osób, które składały zeznania jego koledze – sierżantowi Alojzemu Pniakowi.

− W jakim celu? Przecież złożyłem już jemu zeznania. Co ma zmienić nasza rozmowa? – Nie rozumiałem.

− Sierżant Alojzy Pniak został w zeszłym tygodniu znaleziony martwy w swoim mieszkaniu. – Oficer przyglądał mi się uważnie. – Przesłuchujemy zatem wszystkich, którzy mogli mieć jakikolwiek motyw zabójstwa – wyjaśnił spokojnie.

W oczach mi pociemniało. Ktoś zamordował tamtego policjanta... Dlaczego?

− W waszym zawodzie to się często zdarza? – zapytałem nie siląc się na jakąkolwiek empatię.

− Nie – odparł. – Dlatego pan tutaj siedzi. Musimy dowiedzieć się jak najwięcej, aby jak najszybciej ująć sprawcę.

Jak na kogoś, komu zamordowano kolegę, policjant nie sprawiał wrażenia szczególnie przejętego, no ale to pewnie forma choroby zawodowej. Ktoś, kto spotyka się na co dzień ze śmiercią, przemocą i patologią, musi być zdystansowany i spychać emocje w głąb siebie, aby nie zwariować.

Nie przepadałem za tamtym sierżantem, ale chciałem pomóc, więc zmieniłem swoje nastawienie i zacząłem być bardziej wylewny. Szczegółowo odpowiadałem na zadawane mi pytania i starałem się przypomnieć sobie jak najwięcej.

Wieczorem przedarłem się przez wichurę z powrotem do siebie, jednak ledwo zdążyłem wejść do mieszkania, zadzwonił telefon. Adam pilnie chciał się spotkać.

− Słuchaj, a nie możemy przełożyć tego na jutro? – zapytałem, szukając w łazience ręcznika, którym mógłbym wysuszyć cieknące wodą włosy.

− Dzisiaj – odparł krótko.

− Wyglądałeś może przez okno? – Zerknąłem na ścianę deszczu, siekącą wściekle o szyby.

− Może być u ciebie – odparł i się rozłączył.

No i super – pomyślałem i zacząłem ogarniać jakieś suche ciuchy.

Niecały kwadrans później usłyszałem dzwonek do drzwi. W odruchu chciałem je otworzyć, ale w pół kroku zatrzymałem się i po krótkim namyśle cofnąłem po Bertę. Nie mam wizjera, więc wolę dmuchać na zimne. Wyjrzałem przez uchylone drzwi i zobaczyłem wyczekujące spojrzenie Adama. Z ulgą otworzyłem je na oścież i ze zdumieniem stwierdziłem, że ma prawie suche ubranie. Wyjrzałem jeszcze raz przez okno, za którym wciąż panował meteorologiczny koniec świata, i ponownie zlustrowałem Adama.

− Gdzie mogę zostawić parapluvię? – zapytał wchodząc do środka.

− Co?

Wskazał na ociekający parasol.

− Aaa... – Teraz wszystko mi się wyklarowało. − Połóż gdziekolwiek.

Adam strząsnął parasol... czy co tam miał innego i rozejrzał się krytycznie.

− Przydałby się mały remont – zauważył.

− Tymi słowami zaczynam każdą rozmowę z właścicielem. – Uśmiechnąłem się na wspomnienie faceta, który co miesiąc zjawia się po pieniądze, ale nigdy ich nie ma na naprawy, tłumacząc się, że i tak dokłada do opłat z własnej kasy. Akurat... – Napijesz się czegoś?

− Herbatę z cytryną – odparł i usadowił się na krześle przy stoliku.

Kiedy pięć minut później wróciłem z kuchni, zdążył już rozłożyć na blacie jakieś papiery.

− Co to? – zapytałem, stawiając szklanki obok szpargałów.

− Trafiłem na coś – odparł zagadkowo. – Szukałem informacji dotyczących występowania w Warszawie dziwnych symboli na przestrzeni dekad. Znalazłem całą serię artykułów z lat trzydziestych. – Podsunął mi plik kserówek.

Przejrzałem je pobieżnie. Nie zagłębiałem się w tekst, aby zanadto się nie rozpraszać. Obejrzałem jednak zdjęcia i ilustracje, które wywarły na mnie spore wrażenie − dziwne okultystyczne symbole, jakiś zdobiony sztylet, odręcznie pisane notatki z nieznanymi znakami, zdjęcia eleganckich mężczyzn w staroświeckich garniturach...

− To o co tu chodzi? – zapytałem machając plikiem kserówek.

− W latach trzydziestych wybuchła w Warszawie afera satanistyczna. – Adam odchylił się w oparciu krzesła i sięgnął po szklankę z parującą herbatą. – Na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku żył niejaki Czesław Czyński. Był bardzo barwną postacią, która przez krętactwa i skandale wypłynęła na szerokie wody sławy. To jednak sprawiło, że w pewnym momencie swojego życia musiał uciec do Rosji, a po jakimś czasie z powrotem do Polski, gdzie dokonał swojego żywota.

− Kim był ten Czyński? – zapytałem.

− Kim nie był. – Adam roześmiał się. – Ważne w całej sprawie jest to, że należał do Polskiego Związku Martynistów, ale tylko do 1926 roku, kiedy to usunęli go ze swoich szeregów.

− Martynistów? – nie miałem bladego pojęcia, o czym rozmawiamy.

− To taki ruch filozoficzno-religijny. Dzisiaj nazwalibyśmy to sektą. – Upił łyk herbaty i kontynuował. – Po usunięciu go ze Związku Martynistów, założył własną sektę, a mianowicie Zakon Białego Wschodu. Niewiele udało mi się znaleźć o strukturach tego zgromadzenia – przyznał rozczarowany. – Jednak wszystko wskazuje na to, że zakon ten praktykował satanizm. – Sięgnął po jedną z kserówek i znalazłszy odpowiedni fragment zaczął czytać. – „Do ceremonii kazał przygotowywać się przez tydzień. Miałem brać odpowiednie kąpiele i zażywać pastylki. Tłumaczył to tym, że narkotyki palone podczas obrzędu źle odbiłyby się na moim zdrowiu. Potem zrozumiałem, że te praktyki miały za cel wprowadzenie mnie w stan pewnej ekstazy i osłabienia woli. Wyznaczonego dnia spotkałem się z B. W. przed północą i udaliśmy się razem na ulicę Puławską. Później msze odbywały się na Elektoralnej. Zostałem naprzód wprowadzony do małego pokoiku. Tam musiałem zdjąć wierzchnie ubranie, natomiast włożono na mnie czarny płaszcz, a na twarz czarną maskę. Zostałem wprowadzony do sąsiedniego pokoju. Znajdowało się tam grono osób – trzy kobiety – i czterech mężczyzn, wszyscy w płaszczach i maskach. Pokój był prawie pusty, stały tylko w nim dwie otomany, a podłogę zaściełał gruby dywan. Na ścianach wisiały trójkąty ze szpicami, odwrócone do góry nogami, a na jednej ze ścian wielki wizerunek Bafometa, czyli ohydnego kozła, siedzącego na ziemskim globie. – Tutaj Adam pokazał mi wizerunek owego stworzenia, a mnie ponownie przeszył dreszcz grozy na wspomnienie o moim spotkaniu z ową istotą. – Przed tym wizerunkiem stały dwa trójnogi z miedzianymi miseczkami – w nich narkotyczne kadzidła. Po paru minutach B. W. ukazał się ubrany w czarny ornat z wyhaftowanym na nim na czerwono wizerunkiem kozła, a na głowie miał również czerwoną czapeczkę. W ślad za nim podążały trzy całkiem nagie kobiety – tylko twarze ich kryły oczywiście maski. Legły one na dywanie, tworząc trójkąt przed wizerunkiem Bafometa. B. W. Wszedł w ich środek, rozejrzał się po zgromadzonych, którzy przyklękli i zapalili kadzidła, począł odmawiać modlitwy. Modlitwy te były tak bluźniercze i tak profanowały religię katolicką, że uważam za niemożliwe je przytaczać. Nagle urwał. Wyszedł z żywego trójkąta i obchodząc zebranych jął rozdawać pastylki. I ja dostałem jedną, ale przezornie udałem, że ją połykam, w rzeczy samej ukrywszy ją w rękawie. B. W. Znów powrócił na swe miejsce. Teraz pochylił się głęboko przed ohydnym wizerunkiem kozła – po chwili głośno skandował nie modlitwy, ale zaklęcia, które odnaleźć można w czwartym tomie Magii Agrippy – a służące do wywoływania czarta. Trwało to dłuższy czas. W. chwilami krzyczał, przyzywał Szatana, błagał go, aby się ukazał, groził... Z czoła spływały mu wielkie krople potu. Zebrani cichym szeptem wtórowali tym wysiłkom. I nagle o dziwo... Najwyraźniej spostrzegłem na ścianie przed W. jakiś ciemny, formujący się kontur. Kontur ten początkowo niewyraźny – wreszcie zarysował się jako postać mglista człowieka o gorejących oczach i wykrzywionych złością ustach. Nie była to snadź tylko moja obserwacja, bo głośny jęk ni to przerażenia, ni to radości, pobiegł po obecnych. Trwało to może sekundę – i zjawisko znikło. Odprawiający czartowski obrzęd czerwony, spocony zwrócił się do nas twarzą, powiódł obłędnym wzrokiem i nieludzkim jakimś głosem wycharczał: „W jego imię błogosławię was! Składajcie ofiarę!” Dotychczasową ciszę przerwały piski, krzyki i histeryczne wołania kobiet. Pastylki, które rozdawano, okazały swą moc. Trzy nagie kobiety, tworzące trójkąt zerwały się i pobiegły do mistrza. Rozpoczęła się ohydna, powszechna orgia1" – zakończył czytać Adam i ze spokojem odłożył kserówkę na blat.

Siedziałem oniemiały z wrażenia i nie bardzo wiedziałem, co mam powiedzieć. Nigdy w życiu nie przypuszczałem, że kiedykolwiek usłyszę, iż coś podobnego miało miejsce na początku XX wieku w Warszawie. Byłem przekonany, że satanizm jest stosunkowo nowym „wynalazkiem”.

− Kim jest ten B.W.? – zapytałem. – To jakiś pseudonim Czyńskiego?

− Czyński na potrzeby Zakonu Białego Wschodu nazwał się Punar Bhava. – Adam znów spokojnie upił łyk herbaty. – B. W. to Bolesław Wójcicki, uczeń Czesława Czyńskiego. W 1926 roku Wójcicki popełnił samobójstwo.

− Samobójstwo?

− Tak. Nie on jeden zresztą. Nastąpiła istna fala samobójstw w Warszawie, które to właśnie zwróciły uwagę śledczych na Czyńskiego. Zabił się student Uniwersytetu Warszawskiego – Eugeniusz Rostkowski, który został znaleziony z przestrzeloną skronią w mieszkaniu na Nowym Świecie pod numerem 43. Znaleziono tam komplet przyborów rytualnych oraz kartkę z napisem: „Z rozkazu Szatana. Bracia oczekują. Strzał, północ”. Przy Wójcickim również znaleziono kartkę o podobnej treści. Samobójstwo popełniła również blisko związana z Wójcickim Wanda S. i Lucjan Krzyżewski, znaleziony w domu akademickim przy Grójeckiej. Wspólnym mianownikiem był Czyński, więc po jakimś czasie przeprowadzono rewizję w jego mieszkaniu. Znaleziono dokumenty, przedmioty liturgiczne, czyli maski, ornaty i tym podobne, oraz kartkę z szeregiem dat – tutaj Adam sięgnął do kieszeni i wyjął złożony kawałek papieru. – 28 grudnia 1908, 8 września 1881, 19 lutego 1795, 2 maja 1902 i 14 kwietnia 1912 – przeczytał.

− Co to za daty? – zapytałem zaintrygowany.

− Nie bardzo wiadomo. Udało się ustalić tylko tyle, że są to jakieś uroczystości żałobne. Z pewnością jednak daty te były dla nich bardzo ważne.

− Zamknęli Czyńskiego?

− Pomimo że do śledztwa włączyli się dziennikarze i wyszły na jaw kolejne fakty i kolejne osoby, nie doszło nawet do procesu.

Zrobiłem wielkie oczy. Po czymś takim nie doszło do procesu?

− Dziennikarzom udało się ustalić, że bluźniercze orgie odbywały się również na ulicy Koszykowej, Wspólnej 31 oraz w Konstancinie. Z czasem osią śledztwa przestał być sam Czyński, ale został również niejaki Mikołaj Czaplin, Bogdan Filipowski, zmarły już Bolesław Wójcicki oraz Dymitr Sudowski, zamieszkały przy Nowogrodzkiej numer 48. Był przyjacielem Lucjana Krzyżewskiego.

Cała historia wydawała mi się nieprawdopodobna i gdyby Adam nie przytaczał tylu szczegółów, z pewnością bym w nią nie uwierzył.

− Chcesz mi powiedzieć, że po tym wszystkim Czyński nie poniósł żadnych konsekwencji?

− Jedyną konsekwencją było to, że w 1931 roku kierownictwo Martynistów we Francji rozwiązało polską gałąź. Rok później Czyński umiera – zakończył krótko.

− Sekta przetrwała czy się rozpadła?

− Trudno stwierdzić. Wszyscy okultyści z otoczenia Czyńskiego wyparli się go. Mikołaj Czaplin przybył wraz z Czyńskim z Rosji. Jednak po tym, jak usunięto go z Martynistów, Czaplin zajął jego miejsce. Podobno to właśnie on przyczynił się do wydalenia Czyńskiego przez jego dziwne praktyki. Bogdan Filipowski był natomiast co prawda sekretarzem Czyńskiego, jednak policja znała go głównie od innej strony. Filipowski był kumplem do ćpania samego Witkacego i najwyraźniej nie brali go na poważnie. Dymitr Sudowski czy może raczej Mieczysław Dymitr Sudowski był z kolei nie tylko Martynistą, ale i teozofem znanym pod pseudonimem Mouni Sadhu. Nie dość, że wstawili się za nim Martyniści, to na dodatek sama teozofia pozornie wyklucza zajmowanie się praktykami satanistycznymi. Theos – Bóg, i Sophia – mądrość – wytłumaczył mi, widząc moje niepewne spojrzenie. – Gdyby jednak policja pokopała głębiej, znaleźliby kilkanaście niezaprzeczalnych dowodów na powiązanie z Czyńskim. – Zamilkł zamyślony, pijąc powoli herbatę i po chwili spojrzał na mnie. – Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej dochodzę do wniosku, że Czyński został kozłem ofiarnym – oświadczył. – Być może miał odwrócić uwagę władz, podczas gdy reszta starannie zatarła wszelkie ślady...

− Dlaczego tak uważasz? – Czułem się jak dziecko, które siedząc przy kominku, w ciemną, zimną noc, słucha niesamowitej historii opowiadanej przez dziadka.

− W najbardziej newralgicznym momencie do śledztwa włączył się Stanisław Wotowski. Znany był przede wszystkim jako były policjant, detektyw oraz autor kryminałów i romansów. Znał się również na ezoteryce i okultyzmie, przez co był nazywany przez warszawiaków „naczelnikiem pogotowia spirytystycznego”. W 1926 roku wydał „Magię i Czary” – taki podręcznik dla początkujących okultystów. Znalazłem informację, że Wotowski sam był praktykującym okultystą i... Zaraz... – Adam zaczął przeszukiwać plik kserówek. – Gdzieś tutaj miałem chyba ten fragment... O, jest. – Podniósł jedną z kartek i zaczął czytać. – „Wotowski osobiście miał wypróbować owe metody i to z pozytywnym skutkiem. Wywoływanie szatana miało mu się udać po trzech wieczorach prób – czwartego wieczoru. Usłyszał ponoć naprzód odgłos kroków, jakby kopyt, poczem po dalszych zaklęciach zjawa szatana miała się zmaterializować. Mag Wotowski zobaczył postać w szarym całunie z zielono fosforyzującymi oczyma. Detektyw tak się miał rozsmakować w przywoływaniu diabła, ze wręcz się z nim zaprzyjaźnił. Wywoływał go wielokrotnie i prowadził z nim długie nocne rozmowy. Przyjaźń z władcą piekieł przypieczętowana została podarunkiem od szatana, który Wotowski otrzymał w czasie jednej z rozmów. Diabeł okazał się wyjątkowo hojny dla literata i znanego prelegenta, bo obdarował go kutym w srebrze pierścieniem z szmaragdami i rubinami ze znakiem Salomona. Podarek miał pochodzić z XVI wieku2". – Adam spojrzał na mnie wymownie i odłożył tekst na resztę chaotycznie położonych kartek.

− Myślisz, że ten pierścień był pieczęcią? – zapytałem z wypiekami na twarzy.

− Jeżeli to wszystko w ogóle się wydarzyło, a moja wiedza o goecji podpowiada mi, że owszem, z pewnością była to jakaś forma Pieczęci Salomona.

Siedziałem w milczeniu zapatrzony w moją nietkniętą, stygnącą herbatę. Nie dość, że cała historia była sensacyjna, to w jakiś niesamowity sposób zazębiała się z obecnymi wydarzeniami. Co nam to jednak dawało? Pomimo natłoku informacji sprzed prawie stu lat nadal staliśmy w miejscu.

− Samobójstwa trwały jednak dalej – Adam niespodziewanie wznowił opowieść. – W 1934 roku przy Marszałkowskiej numer 48 w oficynie na drugim piętrze urządzono imprezę. Mieszkanie było własnością Ewarysta i Ewy Meyerów. Tutaj ciekawa sprawa, bo różne źródła podają inne imiona Meyerowej. Raz jest to Ewa, raz Julia, innym zaś razem Janina. Zostanę jednak przy Ewie. – Adam machnął niedbale ręką. – Ewaryst wyjechał do Gdańska, zostawiając Ewę w Warszawie. Ta zaś zaprosiła dwie koleżanki: panią Okulicz-Kozarynową i Marię Wierzejską. Ale aby nie było nudno, sprowadziła również dwóch poruczników z 10. pułku ułanów w Białymstoku: Stanisława Uchnasta i Marcelego Marcinkowskiego. Przyszedł też bliski znajomy, prawdopodobnie kochanek Meyerowej, Tadeusz Gutnajer. Gdy impreza wystarczająco się rozkręciła wszyscy rozdzielili się na trzy pary. Tutaj również panują nieścisłości, co do konfiguracji dwóch par. Jest natomiast pewne, że jedną stanowili porucznik Uchnast i pani Okulicz-Kozarynowa. Zabrali się do baraszkowania w kuchni. Relacje mówią, że policja odebrała niedługo potem anonimowy telefon: „Marszałkowska 48 w oficynie na drugim piętrze... Kobiety, wino, śpiew... i trup porucznika”. Faktycznie, po przyjeździe policjanci znaleźli martwego Stanisława Uchnasta z rewolwerem w dłoni. Do zastrzelenia przyznała się jednak pani Okulicz, po czym zemdlała. Kiedy doszła do siebie, nie pamiętała nic z tego, co przed chwilą zaszło. – Adam ponownie sięgnął po jedną z kserówek. – „Przed policjantami stanęła kobieta w średnim wieku, ubrana szykownie. Wygląd miała straszny. Włosy rozwichrzone, głowa opadała jej na piersi, a twarz boleśnie była skurczona o błędnym spojrzeniu zamglonych oczu3". Lekarze jednak stwierdzili samobójstwo. – Kartka niedbale wylądowała z powrotem na swoim miejscu. – Wśród dokumentów  porucznika Uchnasta znaleziono tajemniczą karteczkę z napisem: „dr Bruze”. Policja skojarzyła je z samobójstwem sprzed kilku lat. Pewien lekarz z ulicy Dobrej również posiadał wizytówkę z tym nazwiskiem, kiedy znaleziono go martwego. Policja ustaliła, że organizował u siebie zabawy i orgie, na które zapraszał kobiety. Niektóre podstępnie usypiał i dokonywał na nich rozmaitych zabiegów. Policja przypuszczała, że związany był z zakonem Martynistów, którym przewodził Czyński. Choć tak naprawdę to nie wiadomo, czy wtedy już tego stanowiska nie objął Czaplin.

− Dr. Bruze? – zapytałem zupełnie już zmieszany.

− Snuto domysły, że kimkolwiek był, zajmował się hipnozą, tak samo jak Czyński zresztą, i nakazywał swoim ofiarom popełniać samobójstwa.

− Zaraz, zaraz... – Musiałem uporządkować w głowie informacje. – Czyli sekta wciąż działała i ponownie doszło do samobójstwa. Kto należał do okultystów? Ta cała Okulicz-Kozarynowa?

− Według Wyborczej Ewaryst i Ewa Meyerowie byli uchodźcami z Rosji i zamieszkali w kamienicy przy Marszałkowskiej 48 w 1920 roku.

− Myślisz, że to Czyński ich ściągnął do Warszawy?

− Nie wykluczam tego – odparł z poważną miną. – Choć to raczej Ewa miała jakiekolwiek kontakty z Czyńskim, gdyż jej mąż po całym wydarzeniu zażądał rozwodu.

− No dobra… A ten cały doktor Bruze… Znalazłeś coś o nim?

− Niestety. Policja polowała na niego, jednak kiedy udało im się ustalić, gdzie przebywa, ulotnił się, zanim przyjechali. Niedługo potem znaleziono przy Wale Miedzeszyńskim ciało mężczyzny z dwoma ranami postrzałowymi klatki piersiowej. W prosektorium lekarze odkryli na lewym ramieniu wytatuowany odwrócony trójkąt – symbol satanistów. Prawdopodobnie był to kapuś, który wydał policji miejsce pobytu doktora Bruze.

− Trójkąt? – Nie bardzo wiedziałem, dlaczego trójkąt ma być symbolem satanistów. – Zawsze myślałem, że to powinien być pentagram.

− Zwykły trójkąt w wierze katolickiej oznacza Trójcę Przenajświętszą – Ojca, Syna i Ducha Świętego. Odwrócony trójkąt jest zaś ich zaprzeczeniem.

Pokiwałem ze zrozumieniem głową.

− Co jeszcze znalazłeś? – Byłem rozentuzjazmowany do granic.

− Niewiele – przyznał niechętnie. – Niestety pod koniec lat 30-tych prasa skupiła się na nadchodzącej wojnie i głównym tematem był Hitler i jego partia nazistowska.

− Czytałem kiedyś, że Hitler też był okultystą – przypomniałem sobie.

− Hitler, Himmler i wielu innych, którzy dopatrywali się w Niemcach potomków wielkich Germanów. – Adam potarł podbródek, jakby coś sobie nagle przypomniał. – Parę lat temu spotkałem się z jednym z moich stałych klientów. – Zamilkł i zdecydowanie coś rozważał. – Pokazał mi stary dziennik zapisany niemieckim gotykiem. Twierdził, że należał do jednego z najbardziej zaufanych ludzi Himmlera. Kiedy zapytałem, czy zdołał go przetłumaczyć, uśmiechnął się przebiegle i wręczył mi pendrive. Tekst, który zawierał, mówił o dążeniu nazistów do Otwarcia Wrót. Termin ten pojawiał się wielokrotnie i nawiązywał do tego samego, z czym teraz staramy się uporać. Hitler chciał wykorzystać demony jako broń, jako Wunderwaffe. Cały okultyzm III Rzeszy służył jednemu celowi – zawładnięciu armią demonów, aby Niemcy stały się niezwyciężone. – Adam dopił swoją herbatę i odstawił szklankę na bok. – Nie wiem, czy było to celowe działanie, ale gdy zamknąłem dokument, już nigdy więcej nie udało mi się go otworzyć. Komunikat systemu informował, że plik jest uszkodzony i nie nadaje się do odczytu. Skontaktowałem się z klientem, ale już nie miał dziennika ani jego tłumaczenia. Zostały skradzione. – Ponownie się zamyślił, a ja czekałem z niecierpliwością na dalszy ciąg historii.

− A co z okultystami? – zapytałem po dłuższej chwili milczenia.

− Nie mam pojęcia. Przyszła wojna i wszelkie relacje dotyczą tylko okupacji. Dopiero w 1986 roku temat satanistów powrócił na łamy gazet, kiedy to z pierwszego na drugiego sierpnia na cmentarzu w Jarocinie dwudziestoosobowa grupa satanistów wyjęła trumnę z grobowca, schwytała i zabiła psa, a następnie po wyjęciu wnętrzności odprawiła „mszę” w intencji Złego. Ówczesna władza traktowała takie przypadki jako szerzenie anarchizmu, a nie bezpośrednie zagrożenie, więc potępiała je otwarcie, ale nie prowadziła jakichś nadzwyczaj skomplikowanych śledztw, jak w latach trzydziestych. – Adam poprawił okulary na nosie i zamilkł.

− A obecnie? – zapytałem.

− Obecnie jakakolwiek wiara traci na znaczeniu i zyskuje miano zabobonu, więc nikt się już raczej nie zajmuje tą tematyką. Znalazłem kilka nic nie znaczących wzmianek sprzed kilku lat i jedną relację z 2017 roku. Mieszkanka Pragi napisała do gazety o tym, jak była świadkiem czarnej mszy w jednej z opuszczonych fabryk. Grupa zamaskowanych satanistów zamordowała dwa koty, a następnie młoda dziewczyna, wysmarowana ich krwią, odbyła stosunek seksualny z psem. – Adam zdawał się być znudzony tym, co opowiadał. – W żaden sposób nam to jednak nie pomaga w naszych poszukiwaniach – stwierdził.

W przeciwieństwie do Adama odczułem głęboki niepokój, połączony z ekscytacją. Gdybym wiedział wcześniej, co się odpiernicza na Pradze, być może bym się nie przeprowadzał i zasiał trochę fermentu wśród tych zwyrodnialców. Jestem pewien, że miałbym pełne ręce roboty.

− To co robimy? – zapytałem.

− Nie pozostaje nam nic innego, jak zbliżyć się bardziej do afery z lat trzydziestych i mieć nadzieję, że coś znajdziemy.

− Mówisz o symbolach? – Z tego, co zrozumiałem, Adamowi zależało na znalezieniu pozostałych fragmentów pieczęci.

− Tak. Gdybyśmy je odnaleźli, nie dość, że moglibyśmy spróbować je usunąć egzorcyzmami, to być może wpadlibyśmy również na ślad samych okultystów.

− Myślisz, że mają jakiś związek ze zbieraniną z lat trzydziestych?

− Nie wiem. – Adam przetarł dłonią zmęczoną twarz. – Bądź dyspozycyjny w najbliższych dniach – polecił mi i wstał od stołu.

Miałem jeszcze mnóstwo pytań, jednak zbył je machnięciem ręki.

− Nie znam wszystkich odpowiedzi – powiedział. – Zostawiam ci materiały. – Wskazał na papiery zaściełające blat stołu. – Przejrzyj je. Może znajdziesz coś, co mi umknęło. – Pożegnał się i zniknął za drzwiami.

Nie trzeba było powtarzać mi dwa razy. Zrobiłem sobie nową herbatę, jakieś kanapki i usiadłem do studiowania relacji, artykułów i notatek.

Po godzinie łeb mi już pękał od natłoku informacji. Gdyby wcześniej Adam nic mi nie wyłożył, ciężko by mi było sklecić wszystko w logiczną całość. Sprawa z lat trzydziestych była niezaprzeczalnie warta uwagi, pomimo iż niektórzy starali się umniejszyć jej wartość i pisali o wydarzeniach jako prowokacji, lub niegroźnych dziwactwach szaleńców.

Ślęczałem nad papierami do północy, aż w końcu uległem zmęczeniu i postanowiłem położyć się spać. Może jak jutro spojrzę na to świeżym okiem, to coś wymyślę.



1 Fragment artykułu „Orgia sekty diabelskiej” z Wiadomości Codziennych z 1930 roku

2 Agnieszka Haska i Jerzy Stachowicz, Jasnowidze i detektywi, Wydawnictwo Sonia Draga, E-wydanie 2019

3 Jerzy S. Majewski, Historia Warszawy Marszałkowska 48, Wyborcza.pl

Comments
* The email will not be published on the website.