Śmierć pod gruszą

- ALBUM -


Szary crossover wjechał na przyszpitalny parking. Przejechał dostojnie po jego obwodzie, po czym zajął wolne miejsce, miedzy dwoma sedanami.

Aramowicz wysiadł z auta i rozejrzał się niepewnie. Zamknął samochód i wciąż rozglądając się bacznie obszedł cały parking dookoła. Naliczył cztery kamery, po jednej na każdy narożnik, i jedną usytuowaną między wjazdem i wyjazdem. Łącznie pięć.

Zanotował ten fakt w pamięci i stanął pośrodku parkingu, przy czerwonym citroenie. Obrzucił spojrzeniem wszystkie cztery narożne kamery, po czym skierował się w stronę wejścia do szpitala.

Niedziela była łaskawa dla placówki. W izbie przyjęć siedziało tylko kilka osób. Apteka przyszpitalna była zamknięta na cztery spusty, a personel sprawiał wrażenie mocno okrojonego.

Wiktor minął się z dwoma ratownikami medycznymi, wiozącymi puste nosze i stanął przy rejestracji. Minęło trochę czasu, nim ktoś się tam łaskawie pojawił.

− Słucham pana. – Stała przed nim dziarska trzydziestolatka o bystrym spojrzeniu zielonych oczu. Rude, nieco pofalowane włosy miała połapane licznymi niewidocznymi spinkami. Delikatne piegi wokół małego zadartego nosa tylko dodawały jej urody.

Wzrok Aramowicza od razu powędrował na pierś kobiety, gdzie tkwił, uczepiony w biały materiał, identyfikator z imieniem.

− Dzień dobry, Wiktor Aramowicz – przedstawił się. – Jestem prywatnym detektywem i potrzebowałbym paru informacji. – Wyłożył na blat recepcji licencję.

Kobieta spojrzała na dokument i wytrzeszczyła oczy. Dotąd widziała takie rzeczy jedynie w filmach.

− Prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa – wytłumaczył, chowając licencję w kieszeni płaszcza. Spojrzał przenikliwie prosto w zaskoczone szmaragdowe oczy.

− Co chciałby pan wiedzieć? – zapytała już mniej dziarsko, niż poprzednio.

− Więc... Gosiu... Mogę się tak do ciebie zwracać? – zapytał, udając nieco speszonego.

− Tak mam na imię – odparła z uśmiechem.

− Potrzebowałbym porozmawiać z pracownikiem, który był tutaj tego dnia – detektyw podsunął dziewczynie datę wypisaną na świstku papieru − między ósmą trzydzieści a dwunastą trzydzieści.

− W rejestracji?

− Zgadza się – przytaknął i uśmiechnął się łagodnie.

− Momencik. – Kobieta zniknęła w głębi pomieszczenia, sprawdzając coś w dokumentach.

Wiktor z przyjemnością przyglądał się jej smukłej sylwetce i wdzięcznym ruchom. Sposób, w jaki odgarniała niesforny kosmyk włosów, opadający jej na oczy, kiedy się pochylała nad papierami, przywodził mu na myśl czystą poezję.

− Tak się składa, że ja miałam wtedy dyżur – powiedziała, kiedy ponownie stanęła w okienku rejestracji.

Aramowicz uniósł brwi, zaskoczony. Nie sądził, że będzie miał tyle szczęścia.

− Spróbuj sobie zatem przypomnieć, Gosiu, czy widziałaś w tamtym dniu tego mężczyznę? – Wyjął telefon i wyświetlił na ekranie zdjęcie zrobione z warsztatu, kiedy Waldemar stał przy samochodzie z Danielem.Kobieta nachyliła się nieco, ponownie odgarniając kosmyk rudych włosów.

Wiktor też nieco się pochylił, wciągając nosem zapach jej perfum. Gdyby nie resztki śniegu na zewnątrz, pomyślałby, że przyszedł już maj.

− Hmm... – Kobieta zastanawiała się. – Nie wiem – odparła w końcu niepewnym głosem.

− Nie spiesz się, powiedział łagodnie Aramowicz, ponownie upajając się jej zapachem. – Przyszedł do pacjentki po udarze.

− Jakim udarze? – zapytała, prostując się nagle.

− Udarze mózgu – wytłumaczył. Miał nadzieje, że reszta personelu szpitala jest lepiej wykwalifikowana.Kobieta prychnęła i potrząsnęła głową. Niesforny kosmyk zafalował w powietrzu, niczym wąski płomyk.

− Czy to był udar przekrwienny czy niedokrwienny? – zapytała.

Wiktor otworzył usta, ale zupełnie nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Nagle to on okazał się ignorantem.

− Anastazja Grusza – powiedział w końcu. Nie uśmiechało mu się zdradzać szczegółów, jednak został postawiony przed ścianą.

Gosia ponownie zniknęła, aby sprawdzić coś w papierach.

Aramowicz nie zauważył, aby nosiła obrączkę albo pierścionek zaręczynowy. Jedyną biżuterię stanowił mały złoty krzyżyk na jej szyi.

− Mogę jeszcze raz zobaczyć zdjęcie? – poprosiła, trzymając w ręku jakiś zeszyt.

Wiktor odblokował telefon i podsunął ekran przed śliczną twarz kobiety.

− Pamiętam go – powiedziała po chwili. – Poprosił o odwiedziny w nietypowych godzinach.

− Co to znaczy? – zapytał zaintrygowany mężczyzna.

− Mamy ustalone godziny dla odwiedzających, między dwunastą a piętnastą. Ten mężczyzna poprosił o możliwość wejścia o godzinie dziewiątej. Widzi pan? – Podsunęła mu zeszyt.

− Mów mi Wiktor – poprosił.

Uśmiechnęła się na tę uwagę.

− Widzisz? – powtórzyła i wskazała smukłym palcem na podpis Waldemara Gruszy. Obok widniała notatka Gosi, że mężczyzna zostaje wpuszczony na oddział intensywnej terapii o godzinie dziewiątej. – Nie widziałam przeciwwskazań, bo to już po obchodzie lekarskim – wytłumaczyła. – Drugi raz nie popełnię tego błędu – dodała z goryczą.

− Jak to? Sprawiał jakieś problemy? – zapytał, przypominając sobie jak zaczął ich pouczać na hali. Czyżby wymądrzał się również przy lekarzach?

− Tuż przed dwunastą zadzwoniła do mnie siostra oddziałowa z intensywnej terapii z pretensjami, że wpuściłam go bez ochraniaczy na buty i rozniósł błoto po połowie oddziału. Doskonale pamiętam, że kazałam mu je założyć i zrobił to przy mnie. Musiał zdjąć je w windzie. – Nabrała powietrza, jakby chciała coś jeszcze dodać, ale zamilkła.

Wiktor uśmiechnął się w duchu. Brzmiało to, jak kolejna historia o Waldemarze, opowiadana przez chłopaków w zakładzie.

− Dziękuję ci bardzo. – Aramowicz uświadomił sobie, że sprawia mu wyjątkową przyjemność uśmiechanie się do Gosi. Tym bardziej, że nie pozostawała dłużna. – Jakbyś sobie coś jeszcze przypomniała albo nie miała towarzystwa na wolny wieczór, odezwij się. – Podsunął jej swoją wizytówkę i mrugnął niezobowiązująco.

Kobieta uśmiechnęła się nieco zawstydzona i posłała mu przeciągłe spojrzenie spod długich rzęs.

Po opuszczeniu szpitala Wiktor skierował się w zewnętrzny południowo-wschodni róg parkingu. Mieściła się tam nieduża murowana budka ochroniarza. Wspiął się na niewysokie schodki, prowadzące do drzwi i zastukał w nie stanowczo.

Mężczyzna, który wyszedł na zewnątrz, miał na sobie czarny uniform ochroniarza, opięty na mocno zaokrąglonej sylwetce. Krótko ścięte włosy kontrastowały z bujnymi wąsami pod nosem. Aramowiczowi stanął w pamięci Onufry Zagłoba.

− Słucham – rzucił gburowatym głosem mężczyzna.

Wiktor przedstawił się, machając legitymacją.

Ten przyjrzał się dokumentowi, a następnie Aramowiczowi.

− To pan kręcił się przy citroenie? – zapytał.

Aramowicz skinął głową i schował legitymację do kieszeni.

− Prowadzę śledztwo i prosiłbym o wgląd w nagrania z kamer na parkingu.

Ochroniarz zlustrował go nieufnym wzrokiem, ale wpuścił do środka.

− O co konkretnie chodzi? – zapytał, kiedy znaleźli się już przed komputerem. Na wielkim monitorze widać było cztery ujęcia z kamer zainstalowanych w narożnikach parkingu i oddzielne ujęcie piątej kamery na innym monitorze.

− Potrzebowałbym obejrzeć nagranie z tego dnia, między ósmą trzydzieści a dwunastą trzydzieści. – Detektyw podsunął ochroniarzowi karteczkę, którą uprzednio pokazał Gosi.

Mężczyzna pomyślał chwilę.

− To nie jest przypadkiem to nagranie, które jakiś czas temu zabezpieczyła policja? – zapytał.

− Zgadza się. Prowadzę własne śledztwo i nie mam wglądu w policyjne materiały – powiedział zgodnie i niezgodnie z prawdą.

− No, to ma pan szczęście w nieszczęściu – odparł ochroniarz. – Materiały są usuwane po piętnastu dniach od zarejestrowania. Zrobiłem kopię dla policji, ale w pamięci komputera już tego nie ma.

Wiktor się skrzywił. Brał pod uwagę taką możliwość, jednak łudził się, że może nagrania są trzymane na komputerze dłużej.

− Nie brzmi to jak szczęście – powiedział ponuro. W duchu zastanawiał się już, jak nakłonić znajomego gliniarza, aby...

− Wręcz przeciwnie. – Mężczyzna uśmiechnął się pod wąsem i sięgnął do szuflady biurka. – Mieliśmy tutaj kiedyś kradzież samochodu. Mundurowi zgłosili się po nagranie z monitoringu, po czym je zgubili. Jedyny dowód, mogący postawić sprawcę przed sądem, zginął. – Wydobył z szuflady pendrive. – Od tamtej pory robimy kopie zapasowe.

− Ma pan u mnie piwo, panie...

− Mieczysław – przedstawił się. – Ale możesz mi mówić Mietek.

− Wolałbym nie – odparł asertywnie Wiktor.

Nieco urażony ochroniarz podłączył pendrive do komputera, aby odtworzyć nagranie.

Aramowicz przyglądał się bacznie Waldemarowi, który za siedem dziewiąta wysiada z tego samego jasnozielonego volkswagena, którym przyjechał wczoraj. Z innych ujęć widać było, jak rusza w stronę szpitala, aż w końcu znika za kadrem. Samochód stał nieruszany przez kolejnych kilka godzin, aż w końcu, chwilę po dwunastej, Waldemar pojawił się ponownie. Wsiadł do auta i odjechał.

Detektyw zostawił ochroniarzowi dychę na browar, którą tamten skrzętnie przyjął, po czym pożegnali się i Wiktor opuścił budkę.

Składając zeznania na przesłuchaniu, Waldemar Grusza powiedział, że w chwili morderstwa znajdował się w szpitalu, gdzie leżała jego żona po udarze. Następnie tuż przed południem opuścił oddział i wrócił do domu. Nie wspomniał, co prawda, że został wyrzucony przez oddziałową, bo naniósł błota na butach, ale mało kto stawiałby siebie w takim świetle. Wszystkie zeznania i dowody wskazywały, że mężczyzna mówił prawdę.

Aramowicz wsiadł do samochodu. Nim zapalił silnik, zastanawiał się dłuższą chwilę. Nie mógł sobie uświadomić, co to takiego, ale miał wrażenie, że coś mu umyka...


                                                              ###


Marcin Wikliński stał oparty o maskę swojego samochodu i palił papierosa. Wolną rękę schował do kieszeni kurtki, a czapkę naciągnął na uszy. Mroźny wiatr, zwiastujący zmianę pogody, smagał go po zaczerwienionych od mrozu policzkach.

Przed nim rozciągała się panorama Wisły. Lodowate, zagęszczone mrozem, wody rzeki sunęły leniwie na północny zachód. Raz na jakiś czas mijały go dryfujące gałęzie albo oblodzone pnie drzew.

Mężczyzna wciągnął ciepły dym w płuca i zaczął się zastanawiać, ile trupów może spoczywać tutaj na dnie. Okolica była zupełnie odludna, a mimo to dostępna dla auta.

Rozejrzał się po otaczających go zaroślach i doszedł do wniosku, że kilka ciał mogło zostać ukrytych nawet na lądzie.

Z oddali doszedł go warkot silnika. Marcin obejrzał się przez ramię. W jego stronę zmierzała czerwona skoda,  kołysząc się na wertepach nierównej, piaszczystej drogi. Mężczyzna zaciągnął się po raz ostatni i pstryknął niedopałek do rzeki.

Samochód zatrzymał się kilka metrów dalej i wysiadło z niego dwóch mężczyzn. Kierowca był średniego wzrostu blondynem, ubranym w niebieską puchową kurtkę. Gdy tylko dosięgnął go powiew lodowatego wiatru, założył czapkę, aby zakryć łysinę.

Drugi z mężczyzn wyglądał bardzo schludnie. Przystojna twarz, okolona równo przyciętym zarostem pasowała idealnie do zamszowej kurtki i eleganckiego szalika, którym owinął gustownie szyję.

Marcin splunął na ziemię i ruszył im na spotkanie.

− Siemano. – Podał rękę łysemu mężczyźnie.

− To jest Marek – przedstawił eleganta kierowca skody. – O to ci chodziło? – zapytał zaraz potem.

Marcin obszedł drugiego z mężczyzn dookoła, nie szczędząc krytycznego spojrzenia, ale na koniec pokiwał głową z uznaniem.

− Podoba mi się – stwierdził. – Będzie pasował.

− Dobra, to teraz powiedz, o co, kurwa, chodzi – zażądał z nutą irytacji w głosie. – Kiedy ostatnio się widzieliśmy, wszystko było uzgodnione i zaplanowane, a kilka dni potem odwołałeś akcję i wszystko szlag trafił. Prawie miesiąc milczałeś, a teraz znowu się spotykamy.

− Psy zaczęły się koło mnie kręcić. Musiałem przeczekać, aby znowu mieć pole manewru – wyjaśnił Marcin.

− Psy, tak? – Łysy zmierzył go nieufnym wzrokiem. – A może nadal się kręcą i sypiesz? – zapytał.

− Weź nie pierdol – prychnął rozbawiony Marcin. – Mam kolejną ofertę, jednak tym razem lepszą. Mniejsze ryzyko, większy zysk. Wchodzisz czy nie?

− Adrian, może zaczekam w samochodzie? – zapytał niepewnym głosem Marek.

− Nie, zostań. Ciebie to też dotyczy – stwierdził beznamiętnie Marcin. – To jak będzie? – Spojrzał Adrianowi w nieufne oczy.

− Ile? – zapytał po krótkim namyśle.

− Około półtora do dwóch baniek.

− Baniek? – Oczy obu mężczyzn rozszerzyły się komicznie.

Marcin niewzruszony pokiwał głową.

− Idź do samochodu – polecił Markowi Adrian. Podrapał się po brodzie. Takiej kwoty nigdy nie brał nawet pod uwagę. – Gdzie jest haczyk? – zapytał, kiedy drzwi skody zatrzasnęły się za jego plecami.

− Złote monety.

Mężczyzna wybuchnął śmiechem.

− Chyba bajki ci się pojebały – stwierdził.

− To dużo bezpieczniejsza opcja – wyjaśnił prędko Marcin.

− Kurwa, złote monety... – Adrian ponownie się roześmiał. – Mamy bawić się w piratów czy bandytów z dzikiego zachodu?

Mężczyzna się skrzywił. Przypuszczał, że Adrian nie wykaże zainteresowania od razu, ale nie sądził, że będzie z niego kpić.

− To jest poważna oferta, więc zachowuj się – ostrzegł go.

− Sorry, ale... Po prostu jakoś wolę gotówkę. – Wzruszył ramionami. – No, ale dobra, przypuśćmy, że się zgodzę... Po co nam on? – wskazał gestem głowy Marka, siedzącego w aucie.

− Będzie potrzebny.

− Będzie potrzebny... – powtórzył, jak echo, Adrian. – Poprosiłeś o spotkanie na tym zadupiu, bredzisz coś o złocie i nie chcesz mi zdradzić, po chuj ciągałem tutaj Marka. Słabo nęcisz – podsumował.

− Wiesz, jak jest. Nie zdradzę żadnych szczegółów, dopóki się nie zadeklarujesz. – Marcin już raz się przejechał na zbyt pochopnej decyzji. Kosztowało go to dwa lata spędzone w pierdlu.

− Jak mam się zgodzić, kiedy nic mi nie chcesz zdradzić? Co ma mnie przekonać?

− Półtora do dwóch milionów – wypowiedział powoli Wikliński.

− Tak... – Adrian pokiwał niechętnie głową. – W jakimś pieprzonym złocie. – Prychnął, nie wierząc w to, co przed chwilą powiedział. – Wiesz – zwrócił się po chwili do Marcina, patrząc mu głęboko w oczy – mamy dwudziesty pierwszy wiek. Świat dąży do wycofania gotówki i dostosowania całego rynku pod pieniądz wirtualny. Królują kryptowaluty i papiery wartościowe. − Marcin pokiwał głową na znak, że zdaje sobie z tego sprawę. – A ty, mimo to, wyskakujesz z jakimiś średniowiecznymi złotymi monetami...

− Współczesnymi – poprawił go.

Mężczyzna prychnął i spojrzał na Marcina, jak na szaleńca.

− Nie wiem, co ci się stało przez ten miesiąc, ale mnie tym nie zarazisz – zarzekł się Adrian i ruszył w stronę samochodu.

− Daję ci czas do wtorku.

− Na co? – zapytał zaskoczony.

− Zapoznaj się z tematem. Jeśli dalej będziesz uważał, że to nie dla ciebie, każdy z nas pójdzie swoją drogą. Jeśli jednak uznasz, że gra jest warta świeczki, daj mi znać. – Marcin odwrócił się i wsiadł do samochodu.

Adrian stał przy swoim aucie i patrzył, jak mężczyzna odjeżdża. Coś mu podpowiadało, że powinien przystać na propozycję. Nie ufał jednak byle przeczuciom. Może faktycznie powinien zagłębić się w temat, nim całkowicie porzuci ten szalony pomysł? Koniec końców zawsze będzie mógł Marcina wyrolować, jeśli uzna przedsięwzięcie za absurdalne.

Wsiadł do auta i odpalił silnik.

− Znasz się na złocie? – zapytał Marka.

Mężczyzna pokręcił przecząco głową.

− To odpalaj internet w telefonie – polecił.


                                                              ###


Dziesięć lat.

Robert przyciszył radio, w którym leciał właśnie jeden z przebojów jego młodości i wyjął z szafki w biurku album ze zdjęciami. Przestawił szklankę i butelkę wódki, i położył klaser na blacie przed sobą. Pogładził czule twardą oprawę.

Dziesięć lat.

Sięgnął po butelkę i napełnił szklankę do połowy. Przeźroczysta ciecz odbijała żółtawe refleksy lampki, rozświetlającej postępujący półmrok w pokoju.

Przez moment wpatrywał się tylko w okładkę albumu, pieczętującą przeszłość. Zastanawiał się, dlaczego znowu sobie to robi? Czy znajdzie siły, aby przejść przez to ponownie?

Wątpliwości rozwiała nagła refleksja, że jeśli nie przejdzie przez to jeszcze raz, prawdopodobnie zapomni... A musi to pamiętać.

Wychylił łyk alkoholu, nie pierwszy i nie ostatni tego dnia, i dźwignął ciężką okładkę. Na pierwszej stronie przywitała go duża fotografia jego byłej żony. Ciemne proste włosy spływały kaskadami na jej ramiona i ginęły gdzieś za dolną krawędzią kadru. Zaokrąglone w śmiechu policzki przypomniały mężczyźnie, jak bardzo pogodną była osobą. Taką ją kochał.

Dziesięć lat.

Przewrócił stronę. Tym razem byli już we dwójkę na jednym ze szlaków w Tatrach. Zielone hale za ich plecami tonęły w słońcu. Julka zawisła mu na ramieniu, robiąc głupią minę do zdjęcia. Uwielbiał wspinać się z nią po górach. Przesunął palcami po jej sylwetce i roześmiał się, coraz bardziej zamroczony alkoholem. Przypomniał sobie, jak tamtego dnia oświadczył się jej w jednym ze schronisk. Jej reakcja była najwspanialszą, jaką mógłby sobie wymarzyć – wskoczyła na niego, oplótłszy się nogami wokół jego pasa, i pocałowała go. Trwali tak dłuższą chwilę, nim w końcu dokończyła formalności oświadczyn słowem: „tak”.

Robert sięgnął po szklankę i wlał w siebie kolejny duży łyk palącego płynu.

Następne fotografie były już ze ślubu i z wesela. Przepiękne wnętrza kościoła i przepych sali weselnej. Do dzisiaj nie dowiedział się, kto sobie przywłaszczył jego muchę po oczepinach.

Kolejne zdjęcia przedstawiały surowe wnętrze ich kupionego mieszkania. Przez kolejne pół roku osobiście wykańczał je po godzinach pracy, aby szybciej spłacili kredyt. Prawie zginął instalując kabinę prysznicową. Potknął się o wkrętarkę i wpadł na jedną ze szklanych szyb.

Przesunął palcami po paskudnej bliźnie, niedaleko tętnicy szyjnej.

Ponownie zakosztował wódki, jednak tym razem nie odstawił szklanki. Trzymał ją blisko siebie, jak dodającego otuchy przyjaciela.

Przewrócił stronę albumu i spojrzał na szereg fotografii zrobionych na ich ostatnim wspólnym urlopie. Ciemne wody Morza Śródziemnego kontrastowały z błękitem nieba nad Sycylią. Julia prezentowała dumnie dużą butelkę włoskiego wina, które wypili po zachodzie słońca. Wulkan Etna górował w tle i dymił złowróżbnie. To właśnie na Sycylii przeżyli najwspanialsze chwile razem. To właśnie tam...

Robert przewrócił kolejną stronę albumu i bezwiednie zacisnął palce na szklance.

W miejscu, gdzie powinny znajdować się zdjęcia, był przyklejony wydruk USG ciąży Julii.

Dziesięć lat.

Kiedy okazało się, że zostaną rodzicami, Robert był w siódmym niebie. W końcu spełniło się jego marzenie o założeniu rodziny. O zostaniu ojcem. W całym tym swoim szczęściu nie zauważał niepewnej miny żony, ilekroć spoglądała na wydruk. A robiła to raczej niechętnie.

Kiedy Robert, w swojej egzaltacji, mówił jej, że nie wyobraża sobie, aby mógł być szczęśliwszy, uśmiechała się tylko do niego, bo cieszyła ją jego radość. Jednak kiedy zaczynał opowiadać, jakim błogosławieństwem jest dla nich to dziecko, odwracała wzrok i zmieniała temat. Chciała tej ciąży tak samo, jak on. Ale jeszcze nie teraz. Nie teraz, kiedy jej pozycja w pracy tak się umocniła.

Około trzeciego miesiąca szef zaprosił ją na kolację biznesową, przy której wyjawił jej swoje dalekosiężne plany. Otwierali trzy kolejne placówki w różnych zakątkach świata. Potrzebowali kogoś kompetentnego do nadzorowania całego procesu. Powiedział jej, że nie wyobraża sobie nikogo innego na tym stanowisku. Warunkiem była jednak pełna dyspozycyjność. Musiałaby w pełni poświęcić swój czas firmie. Miała tydzień na podjęcie decyzji.

Dzisiaj mijało dokładnie dziesięć lat od tamtego wydarzenia.

Robert obudził się w pustym łóżku. Było jeszcze ciemno, jak to w zimie. Słyszał Julię, rozbijającą się gdzieś w głębi mieszkania. Zegarek wskazywał trzecią w nocy. Z końca korytarza dobiegły go niewyraźne jęki. Wstał zaniepokojony. W łazience paliło się światło, jednak drzwi były zamknięte.

− Kochanie? – zapytał. – Wszystko w porządku?

Odpowiedziało mu tylko wysilone stękanie. Zawrócił do łóżka, aby nie przeszkadzać żonie. To pewnie ta zapiekanka z ziemniaków – pomyślał.

Kiedy jednak jęki zza drzwi przerodziły się w tłumione okrzyki bólu, Robert dopadł z powrotem do drzwi. Szarpał za klamkę i nawoływał żonę, jednak bez skutku. Jego narastający niepokój przerwał nagły dźwięk spuszczanej w toalecie wody.

− Julia? – Robert wstrzymał oddech, nasłuchując.

Cisza panująca po drugiej stronie drzwi zmroziła go.

Zaparł się o ścianę i wyrwał zamek z kiepskiej jakości ościeżnicy. Kiedy wpadł do środka, zastał swoją żonę siedzącą w koszuli nocnej na desce sedesowej. Krew spływała po jej nogach wąskimi stróżkami i rozlewała się powoli na podłodze łazienki. Julia była blada, jak ściana. Uśmiechnęła się słabo do Roberta przez opadające z wycieńczenia powieki i wyszeptała:

− Musiałam to zrobić...

Mężczyźnie serce podeszło do gardła. Nic nie rozumiał.

− Co zrobić? – zapytał łamiącym się głosem. – Co się stało? Julia... Boże, co się stało?

Rozwiódł się z nią po tym. Nie potrafił tego pojąć. Nie znalazł w sobie wystarczającej siły, aby przejść nad tym do codzienności, do zwykłego funkcjonowania. Nie dostrzegał w niej już tej słodkiej Julii, którą pokochał, ale potwora, który roztrzaskał w drobny mak całe jego życie.

Minęło dziesięć lat, a on wciąż nie potrafił jej tego wybaczyć i dalej rozpaczał po utracie ich nienarodzonego dziecka. Dopiero co poznali płeć małej Zosi, a ona spuściła ją w toalecie jak gówno albo zużytą podpaskę. Matka jego córeczki...

Nieprzepracowana tragedia, która rozegrała się w sercu Roberta skumulowała się z czasem w nienawiść. Nie tylko do Julii, ale do wszystkich kobiet. Stały się dla niego uosobieniem egocentryzmu i braku empatii. Nie traktował ich już jak ludzi, ale jak podstępne nieboskie stworzenia, kuszące i niszczące mężczyzn. Nie liczyły się z nikim i z niczym. Rodzina i życie nie stanowiły dla nich żadnej wartości.

Mężczyzna wychylił szklankę do dna i dolał sobie ponownie. Pochylił się nad wydrukiem ultrasonografu i oczami wyobraźni starał się rozwikłać abstrakcyjny szarobury obraz. Czasami miał wrażenie, że widzi małą stópkę, choć nie wiedział nawet, czy w tej fazie rozwoju to w ogóle możliwe.

Wykrzywił twarz w ogarniającej go pijanej rozpaczy. Oczy nabiegły mu łzami, które po chwili popłynęły po nieogolonych policzkach. Nie potrafił zrozumieć, jak kobieta, którą tak kochał, mogła skrzywdzić małą Zosię i jego. Zastanawiał się nad tym wielokrotnie, jednak ból wywołany tragedią skutecznie paraliżował jego zdrowy osąd. Czasami po kilku głębszych zbierało mu się na odwagę i myślał, aby skontaktować się z Julią i zapytać ją o to osobiście. To było już jednak niemożliwe. Pół roku po rozwodzie zginęła w katastrofie lotniczej, po tym, jak firma wysłała ją w delegację do Ameryki Północnej. Samolot roztrzaskał się w drobny mak, gdzieś w górach. Dla Roberta to był jeden z niewielu powodów do uśmiechu, bo razem z Julią podróżowało prawie sto innych kobiet.


                                                              ###


Sandra żałowała, że nie zabrała ze sobą własnego szamponu. Butelka, którą znalazła pod prysznicem, opisana tłustą czcionką: „For Men. Face. Body. Hair.” świadczyła, że jej zawartość równie dobrze można by zastąpić płynem do mycia naczyń. Nie miała jednak wyboru.

Stała teraz nago przed lustrem, rozczesując mokre włosy. Miała nadzieję, że jedno takie mycie w niczym im nie zaszkodzi. Przejechała palcami po wilgotnym czarnym kosmyku. Nie odczuła większej różnicy, niż po swoim szamponie.

Kiedy w końcu skończyła, odłożyła szczotkę i cofnęła się o krok, aby cała jej sylwetka znalazła się w otulonej plastikową ramą szklanej tafli. Przyjrzała się bezkrytycznie swojemu dwudziestodwuletniemu ciału. Obróciła się bokiem, potem tyłem, aż uznała, że wciąż stanowi dla mężczyzn smakowity kąsek i śmiało może poszerzyć grono klientów. Podniesie przy tym stawkę, aby w końcu zarabiać poważne pieniądze.

Ubrała się, schowała szczotkę do torebki i wyszła z łazienki.

− Kup sobie normalny szampon – rzuciła do nagiego mężczyzny na łóżku.

Siedział oparty o wezgłowie i zapatrzony w telewizor palił papierosa.

− Ten jest zły? – zapytał nie odrywając wzroku od ekranu.

− Dla mnie tak – odparła i usiadła obok niego.

Wiktor wyłączył telewizor i spojrzał na nią rozbawiony.

− Powiedz, jakiego używasz, a następnym razem będzie na ciebie czekał w łazience.

Spojrzała mu w oczy. Nie kpił. Jak zawsze zresztą.

− Ile już się znamy, Wiktor? – zapytała.

Policzył w myślach.

− Prawie trzy lata – odpowiedział.

Szukając wrażeń w internecie, znalazł na Telegrafie kilka ofert młodych dziewczyn, które handlowały swoją nagością. Z początku traktował to jako niewinną rozrywkę. Kolekcja zdjęć i filmów licealistek i studentek cały czas rozrastała się na jego komputerze. On dostawał to, czego potrzebował, i one również. Dla niego to nie były duże pieniądze, a dla nich znaczny zastrzyk finansowy. Któregoś razu jedna z nich odezwała się do niego i zapytała, czy nie chciałby czegoś więcej. Za śmieszne pieniądze mogła spędzić z nim godzinę i zapewnić mu niezapomniane wrażenia, jak twierdziła. Zgodził się. Praca prywatnego detektywa bywała stresująca i zasługiwał na godzinę relaksu. Tak właśnie poznał Sandrę. Była dla niego boginią, która przyćmiła pozostałe podlotki z sieci.

Kolekcja zdjęć i filmów zaczęła się kurczyć, kiedy Aramowicz pojął, że to były zmarnowane pieniądze. Dzwonił po Sandrę średnio raz na miesiąc, potem co dwa tygodnie, aż w końcu co weekend. Nigdy nie odwołała spotkania. Wiktor był jej pierwszym stałym klientem, któremu z czasem pozwalała na coraz więcej. Nigdy jej nie skrzywdził i zawsze zostawiał napiwek. Po tylu latach traktowali się raczej po przyjacielsku niż biznesowo.

− Prawie trzy lata... – powtórzyła. – Wytłumacz mi zatem jedną rzecz – poprosiła. – Jak to się dzieje, że wciąż nikogo nie masz?

Aramowicz zaciągnął się papierosem ostatni raz, wypuścił cały dym z płuc i zdusił niedopałek w porcelanowej popielniczce Camela.

− Przecież nie jesteś jakimś dziwakiem czy dewiantem – kontynuowała. – Jesteś najnormalniejszym z moich klientów. Masz pracę, własne mieszkanie, samochód...

− Sam się nieraz nad tym zastanawiałem. Pomimo że jestem naprawdę zapracowany, nie brakuje mi okazji do poznawania kobiet. Mimo to jest we mnie najwyraźniej coś, co je odpycha – stwierdził z ledwo słyszalnym żalem.

− Co może je odpychać? – zapytała rozbawiona.

Wiktor zrobił niewyraźną minę, świadczącą, że może się jedynie domyślać odpowiedzi.

− Może chodzi o zawód, który wykonuję, a może wyczuwają, że jestem seksoholikiem? Naprawdę nie mam pojęcia. – Wzruszył ramionami. – W tym roku próbowałem się umówić z czterdziestoma kilkoma kobietami. Żadna nie wykazała zainteresowania – stwierdził gorzko.

Sandra wtuliła twarz w jego klatkę piersiową. Od razu wyczuła bicie serca. Spokojne i miarowe. Poczuła się bezpiecznie.

− Nie wiedzą, co tracą – stwierdziła cicho.

Spojrzał na nią i uśmiechnął się ciepło.

− A ty nie myślałaś, aby z tym skończyć i poszukać sobie kogoś na stałe, kto by o ciebie dbał, rozpieszczał cię, komu mogłabyś powierzyć nie tylko ciało, ale całe życie? – zapytał.

Spojrzała na niego podejrzliwie.

− Znowu do tego wracasz?

Wzruszył niewinnie ramionami.

− Skoro tobie zależy na mnie, a mnie na tobie...

Podniosła się i spiorunowała go wzrokiem.

− Myślałam, że skutecznie ci to wytłumaczyłam.

− Tak, jednak wciąż nie...

− Wiktor – przerwała mu – jestem dziwką, a ty moim klientem. Nie będzie nas łączyć nic więcej. – Spojrzała mu głęboko w oczy, aby się upewnić, że tym razem na pewno zrozumiał.

− Przecież możesz z tym skończyć.

− Tak? – zapytała rozbawiona niedorzecznością jego słów. – I co będę robić? Sprzątać kible czy pierdzieć na kasie w supermarkecie?

− Mam własne biuro. Możesz pracować u mnie – odparł, jednak po chwili stanął mu przed oczami obraz Andrzeja Gruszy. Zaczął się zastanawiać, czy to faktycznie byłby dobry pomysł.

− Ile razy ci mówiłam, że chcę być samodzielna i sama o sobie stanowić? Robię to, co robię, bo tak chcę. Samodzielnie się utrzymuję i nie muszę dzielić się zyskami ze skarbówką. Tak, według mnie, powinno to funkcjonować.

Mężczyzna westchnął. Nie pojmował, dlaczego Sandra obstaje przy takiej drodze życia, ale szanował ją i jej decyzje.

− Dobrze – zgodził się. – Nie będziemy niczym więcej.

Skinęła głową zadowolona, że po raz kolejny to sobie wyjaśnili.

− Opowiedz mi lepiej, czym się teraz zajmujesz – poprosiła, siadając na przeciwko niego po turecku.

Pasjonowały ją śledztwa detektywistyczne, które prowadził Wiktor. Słuchając ich, czuła się jakby występowała w filmie.

− Wiesz, nie bardzo jeszcze mogę o tym mówić. Sprawa jest poważna i działam pod przykrywką.

Sandra przewróciła oczami. Przecież nie wymagała od niego szczegółowej dokumentacji prowadzonej sprawy.

− Rzuć mi chociaż jakiś ochłap – poprosiła.

Wiktor stanowczo pokręcił głową.

− No, nie bądź taki. – Dziewczyna zrobiła słodką zawiedzioną minę.

− Nie naciskaj, bo...

− Bo co? – zapytała i położyła dłoń na jego nagim udzie. – Bo się w sobie zamkniesz? – Przesunęła rękę wyżej.

Mężczyzna wciągnął gwałtownie powietrze i zamknął oczy, zmuszając się do samokontroli.

− Po prostu nie mogę... – Ponownie zaczerpnął solidną dawkę powietrza i mruknął z zadowolenia. Dotykowi Sandry nie było sposobu się oprzeć. − Dobrze – powiedział w końcu. – Ale nie przestawaj.

− Nie zamierzam. – Przygryzła dolną wargę.

− Chodzi o zabójstwo...

− Aha... – Dziewczyna przysunęła się bliżej, aby dać też zajęcie drugiej dłoni.

− W stolarni na terenie Warszawy. – Wiktor odchylił głowę z błogim wyrazem twarzy. Przez półprzymknięte powieki spoglądał na mleczne zakurzone klosze żyrandola pod sufitem.

− Jedna z moich koleżanek miała klienta w stolarni.

− Tak? – mruknął mężczyzna.

− Jeździła do niego co kilka tygodni...

− Mhm... – Oddech Wiktora znacząco przyspieszył.

− Może to to samo miejsce? – zapytała naiwnie.

− Może... – przyznał. − Gdzie to było? – zapytał cicho, zupełnie nie skupiając się na rozmowie.

− Nie pamiętam adresu.

− To się nie dowiemy. – Wiktor czuł, że rozmowa niebawem dobiegnie końca.

− Ale miała taką śmieszną nazwę... Coś z owocem. Pod jabłonią czy śliwą...

− Pod gruszą – poprawił ją zupełnie nieświadomie.

− Tak, chyba tak – przyznała.

Gdy tylko słowa Sandry dotarły do świadomości Wiktora, wyprostował się gwałtownie. Nastrój przepadł.

− Jesteś pewna? – zapytał ostro, po czym złapał za jej zapracowane ręce. – Masz kontakt do tej koleżanki?

Sandra spojrzała na niego zaskoczona. Minęła chwila nim uświadomiła sobie, że mówią o tym samym miejscu.

− Nie przy sobie. Poznałam ją w sieci – odparła szybko, jakby odpierała postawione jej zarzuty.

− Wyślij mi jej kontakt jak najszybciej – bardziej polecił niż poprosił.

Prychnęła.− Nie dam ci namiaru na inną dziwkę – stwierdziła urażona.

− Nie wygłupiaj się, to poważna sprawa. – Aramowicz przyszpilił ją wzrokiem spod zmarszczonych brwi. – Mogę liczyć na twoją pomoc?

Dziewczyna westchnęła. Bardzo nie lubiła, kiedy to nie ona kontrolowała sytuację.

− Dobrze – powiedziała w końcu – ale pod jednym warunkiem.

− Jakim?

− Że pozwolisz mi skończyć. – Spojrzała na swoje nadgarstki, uwięzione w silnych męskich dłoniach.

Wiktor uśmiechnął się i puścił ręce, które natychmiast wróciły do przerwanego zajęcia.

Comments
* The email will not be published on the website.