Śmierć pod gruszą

- WALDEMAR -


Ruch samochodowy na ulicach Warszawy w sobotni poranek był nieporównywalnie mniejszy niż w dni powszednie.

Wiktor był więc nie lada zaskoczony, kiedy podjechał pod bramę zakładu, a zegarek wskazywał szóstą trzydzieści pięć. Jeszcze większą niespodzianką był fakt, że brama była otwarta na oścież, a w oknach hali paliły się światła. Od razu rzucił mu się w oczy pickup Daniela, zaparkowany w głębi placu.

„Ki czort?” – zastanawiał się, kiedy wysiadł i jego uszu dobiegł przytłumiony hałas pracujących w warsztacie maszyn. − „Czyżby Daniel zaczął dzień wcześniej?”

Przebrał się, zrobił sobie kawę i usiadł na krześle za stołem. Spojrzał na zegarek – miał jeszcze piętnaście minut spokoju, nim pójdzie do warsztatu spędzić cały dzień sam na sam z Karasiem.

Rozejrzał się po pomieszczeniu i nagle sobie uświadomił, że jest  zupełnie sam. Daniel był zajęty przy maszynie, a nikogo więcej się nie spodziewał. To był idealny moment, aby trochę pomyszkować.

Odstawił kawę i wyszedł na korytarz. Upewnił się, że maszyna wciąż chodzi, po czym skierował się do biura. Było zamknięte na klucz.

Wiktor wypuścił powietrze z płuc, zrezygnowany, ale nie zamierzał się poddawać. Skoro Karaś miał klucze do firmy, to może i do biura.

Wrócił do pokoju socjalnego i zaczął przeglądać jego rzeczy. Musiał być bardzo ostrożny. Z opowieści chłopaków wiedział, że wystarczyłby cień podejrzenia, że Wiktor dotykał jego rzeczy i mężczyzna wyleciałby z hukiem z firmy jeszcze tego samego dnia. Po kilku minutach intensywnych poszukiwań dzierżył w końcu pęk kluczy w dłoni.

„Bingo” – ucieszył się w duchu, kiedy jeden z kluczy wszedł gładko w zamek drzwi do biura i obrócił się, zwalniając zapadkę.

Aramowicz nie mógł zapalić światła, więc otworzył szeroko drzwi, aby wnętrze oświetliły jarzeniówki z korytarza.

Nie miał bladego pojęcia, czego powinien szukać. Dobrze by było, gdyby znalazł ofertę dewelopera, o której wspominał Marcin, ale wiedział, że nawet jeśli historia rozmowy Katarzyny Gruszy z deweloperem była prawdziwa, mało prawdopodobne aby dokument był akurat tutaj.

Podszedł do regału z segregatorami i przejrzał tytuły, wypisane na grzbietach. Gdyby uprawiał szpiegostwo przemysłowe, z pewnością coś by go tam zainteresowało, ale z punktu widzenia śledztwa nic nie wydało mu się atrakcyjne.

W oczy rzuciło mu się zdjęcie, oprawione w ramkę, wciśnięte między segregatory. Wyjął je i podszedł bliżej drzwi, aby rzucić na nie nieco światła. Fotografia przedstawiała Katarzynę Gruszę stojącą z papierosem w ustach, obok wejścia do firmy. Ktokolwiek je wykonał, musiał stać za bramą, bo kadr obejmował cały budynek, wraz z przyległą halą. Podpis pod spodem głosił: „Otwarcie 2004”.

Wiktor odwrócił ramkę, jednak nic nie znalazł na tylnej części. Nagle go zmroziło, a serce zaczęło bić szybciej. Maszyna, która jeszcze niedawno wyła wniebogłosy w warsztacie, umilkła.


„No i gdzie ten nowy?” – mruknął do siebie Daniel. Podszedł do okna i wyjrzał na plac. Renault stało już zaparkowane, więc czemu jeszcze nie przylazł?

Mężczyzna ruszył przez halę, przeciskając się między paletami. Już miał łapać za klamkę na korytarz, kiedy uświadomił sobie, że nie wyłączył maszyny.

„Kurwa”.

Ruszył z powrotem, a kiedy dzieliło go już kilka kroków od frezarki, poczuł wibrację telefonu w obszernej kieszeni roboczych spodni. Wyjął go i spojrzał na wyświetlacz. Dzwoniła jego żona.

„Nie wiesz, gdzie jestem?” – pomyślał z satysfakcją. – „To ci, kurwa, powiem”. Odebrał połączenie i przyłożył mikrofon do wirującego frezu. – „A żebyś tak ogłuchła”.

Nie minęło dziesięć sekund i połączenie zostało przerwane.

Daniel wyłączył frezarkę i wyciąg i z sardonicznym uśmiechem spojrzał jeszcze raz na wyświetlacz smartfona. Żona nie powinna go już niepokoić,  a jakby wciąż próbowała się dobijać, po prostu wyłączy telefon.

Usatysfakcjonowany przecisnął się ponownie do drzwi i wyszedł na korytarz.

− Już miałem zgłaszać zaginięcie – zwrócił się do Wiktora, który właśnie wychodził z pokoju socjalnego.

− Przecież jest za trzy siódma – stwierdził zaskoczony mężczyzna. W ręku trzymał kubek z kawą, a ubrany był w płaszcz.

− Nie na moim zegarku. – Daniel spojrzał nieustępliwym wzrokiem na Wiktora.

− Chciałem jeszcze szybko złapać dymka na dworze...

− To nie złapiesz – stwierdził. – Będziesz zdrowszy.

− Dobra. – Wiktor westchnął z wyrzutem. – Zostawię tylko płaszcz i...

− Czekam na hali. – Karaś obrócił się na pięcie i zniknął za drzwiami.

Wiktor wypuścił z ulgą powietrze z płuc. Wrócił do socjalnego i na spokojnie odłożył klucze na swoje miejsce.

Praca sam na sam z Danielem okazała się całkiem znośna. Choć Aramowicz nie wiedział, czy dlatego, że mężczyzna nie wrócił na noc do domu i zamiast spać, nadrabiał zaległości w firmie, przez co był zmęczony, czy dlatego, że pokłócił się z żoną i podświadomie szukał sojusznika.

− Trzasnąłem drzwiami i wyszedłem – zakończył opowieść awantury z piątku. – Nie będzie mi jakieś agresywne babsko mówić, co powinienem robić.

Aramowicz pokiwał głową w milczeniu. Miał świadomość, że mężczyzna na pewno nie zrelacjonował mu zgodnie z prawdą tego, co zaszło. Nie należał do takich, którzy potrafią obiektywnie patrzeć na otaczający ich świat. Jego mentalność bliższa była Kalemu z „W pustyni i w puszczy”. Jak on miałby na czymś skorzystać, to dobrze, ale jeśli ktoś inny miałby coś zyskać, to już źle.

Nagle Wiktor poczuł się dosyć nieswojo, bo Karaś rozgadał się, jak jeszcze nigdy w pracy. Zaczął opowiadać historię, jak przeprowadził się do Warszawy tuż po studiach, jak poznał żonę na imprezie urodzinowej, gdzie przedtem pracował, czym jeździł, gdzie mieszkał...

Aramowicz słuchał wszystkiego z coraz większym zaskoczeniem, spodziewając się, że to jakiś żart i za chwilę zza palety z deskami wyskoczy ktoś z kamerą, śmiejąc się z jego miny. Nic takiego się jednak nie wydarzyło i Wiktorowi coraz trudniej było skupić się przez to na wykonywanych czynnościach.

− Wiesz, co? Tak tego nie rób – powiedział Daniel spokojnie. – Daj, pokażę ci.

Aramowicz zastanawiał się, czy mężczyzna nie ma przypadkiem choroby dwubiegunowej, ale nie uważał za roztropne pytać go o to. Pierwszy raz, odkąd tutaj pracował, widział go tak wyciszonego i kontaktowego. Idealna okazja, aby się czegoś dowiedzieć.

− Masz fajne auto – zagaił, kiedy Daniel przestał w końcu mówić i zapadła cisza. – Jaki tam siedzi silnik?

Uśmiech, który zagościł na twarzy Karasia był mieszaniną dumy i satysfakcji.

− Widlasta ósemka. Cztery i siedem dziesiątych litra pojemności. Dwieście trzydzieści osiem koni mechanicznych. Automat.

Aramowicz gwizdnął przeciągle.

− To pewnie pali, jak smok? – zapytał.

− Przy mojej jeździe mieszczę się w dwudziestu litrach w mieście – odparł dumny Karaś. – Poza miastem, to od trzynastu do piętnastu.

Wiktorowi udało się zdusić śmiech. Kto normalny jeździł takim potworem po ciasnym ulicach stolicy?

− A ile wchodzi do baku?

− Osiemdziesiąt kilka litrów – odparł. – Zastanawiam się nad założeniem instalacji gazowej.

Wiktor zadławił się kolejnym, spiętym lejcami samodyscypliny, spazmem śmiechu i wydał z siebie dźwięk podobny do kaszlnięcia. Nie wyobrażał sobie auta tego kalibru w gazie. To tak, jakby zagazować wojskowego Rosomaka. Pokiwał więc tylko głową na znak, że rozumie.

− Ty to chyba się trochę znasz na samochodach, co? – zapytał, udając podziw.

− No, kurwa... Wujek prowadzi autokomis. Tę ślicznotkę sprowadził mi prosto z Ameryki. – Wskazał przez okno na pickupa.

− A co myślisz o bmw? Na przykład tym, co Andrzej jeździ.

Daniel prychnął pogardliwie.

− Bmw się nadaje – zaczął − ale na lawetę. – Zaśmiał się ordynarnie. – Na takie samochody lecą tylko blachary pokroju Joanny. Założę się zresztą, że dlatego Andrzej tak jej imponuje. Jebana poszukiwaczka złota... To już chyba nawet Kaśka była mniej pazerna na pieniądze – stwierdził.

− Jego była żona?

Daniel skinął bez słowa. Na jego twarzy wciąż widniał cień pogardy.

− Słyszałem, że zginęła w wypadku...

− Kto ci to powiedział? – Karaś wbił spojrzenie w Wiktora.

− Janek, jak układaliśmy deski w gazowni – odparł, a widząc wciąż utkwione w nim szare zimne oczy kontynuował. – Zapytałem go o to całe gazowanie, a potem czy zdarzył się tutaj jakiś... – Daniel roześmiał się szyderczo. − ...wypadek – dokończył mężczyzna.

− Jestem ciekaw, co takiego ci powiedział o gazowaniu. – Wyglądał na rozbawionego samą myślą, że Janek coś komuś tłumaczył.

− No... – Aramowicz starał się przypomnieć sobie, co dokładnie usłyszał. – Mówił, że gazujecie deski amoniakiem, bo reaguje z nim teina i przyciemnia dąb.

− Teina? – zapytał rozbawiony Daniel. – Ta z herbaty?

− Tak powiedział.

Mężczyzna zgiął się w paroksyzmie śmiechu.

− Kurwa... – Wyprostował się po jakimś czasie i wytarł łzy spod oczu. – Ja pierdolę, że on jeszcze tutaj pracuje... – Pokręcił głową z niedowierzaniem. – Po pierwsze gazujemy deski przy pomocy wody amoniakalnej, a nie czystego amoniaku, a po drugie dąb zawiera taniny, a nie teinę. Nie ma to nic wspólnego z herbatą. – Roześmiał się jeszcze raz, tym razem już bardziej sztucznie, aby podkreślić brak elementarnej wiedzy Janka.

− No, okej... – Wiktor pokiwał głową, zapamiętując poprawne informacje na miejsce tych przeinaczonych.

− Wiesz, co? Nie pytaj się Janka o nic, bo on jest nieskalany myślą. Jak chcesz się czegoś dowiedzieć, to pytaj najlepiej mnie albo Krystiana. Chociaż on to też, jak czasem coś powie... – Złapał się za głowę i wykonał gest, jakby czaszka mu właśnie eksplodowała.

− Czyli żona Andrzeja nie zginęła w wypadku? – zapytał Wiktor zbity z tropu.

Daniel zamilkł na chwilę, jakby się zastanawiał nad odpowiedzią.

− Zginęła – powiedział w końcu. – I dobrze – dodał z satysfakcją. Spojrzał na zaskoczonego Aramowicza. – Nie zrozum mnie źle, to z pewnością wielka tragedia i tak dalej, ale ten babsztyl wszystkim działał na nerwy. Prędzej czy później i tak ktoś by ją odjebał.

Wiktor uniósł brwi.

− Chyba się trochę zagalopowałeś...

− No, właśnie nie – przerwał mu gwałtownie Karaś. – To babsko nigdy nie podjęło się ciężkiej pracy. Od urodzenia była córeczką bogatego tatusia, który spełniał wszystkie jej zachcianki. Prawda jest taka, że nie pojmowała, skąd biorą się pieniądze, bo nigdy w życiu nie musiała się z nimi liczyć. Nawet jej pracę tutaj ciężko było nazwać pracą. Przyjeżdżała raz czy dwa w tygodniu na pięć, sześć godzin, a dostawała wszystko, co tylko sobie upierdoliła w tym swoim pustym łbie.

Aramowicz uznał, że chyba trafił w czułą strunę, bo Daniel znowu przypominał dawnego siebie.

− Ja sobie, kurwa, wypruwam żyły, haruję w weekendy i chuj z tego mam, tak naprawdę. Większość pieniędzy wpierdalam w kredyt, a resztę rozpierdala ta głupia cipa, z którą żyję. – Twarz Karasia przypominała w tej chwili gotujący się czajnik. Brakowało tylko pary wodnej, która ulatywałaby mu z uszu.

Wiktor uśmiechnął się mimowolnie, wyobrażając sobie dźwięk przeciągłego gwizdania, wydobywający się z czaszki kolegi.

− Bawi cię to? – zapytał ostro mężczyzna.

− Absolutnie. – Aramowicz natychmiast spoważniał.

− Mam, kurwa, taką nadzieję, bo mało jest ludzi, którzy mają tak przejebane, jak ja. Kaśka to była królowa życia. Wszystkich miała w dupie i zawsze dopinała swego.

− To dlatego chcieli się rozwieść z Andrzejem? – wypalił niespodziewanie Aramowicz.

− Co? – zapytał zaskoczony Daniel. Nie sądził, że mężczyzna będzie o tym wiedział.

− Słyszałem, że deweloper chciał kupić działkę, na której stoi firma, a zaraz potem Andrzej zaczął się kłócić z żoną – wyjaśnił. – Domyślam się, że ona chciała ją sprzedać, a Andrzej nie.

− Dobrze się domyślasz. – Karaś pokiwał powoli głową. – Kaśce oczy się zaświeciły, jak usłyszała, ile milionów mogą dostać na raz, ale Andrzej wie, że nie sprzedaje się kury znoszącej złote jaja. Nie był w stanie jej tego wytłumaczyć, bo była uparta i nie pojmowała, jak się prowadzi prawdziwy biznes. Odkąd tu pracuję, firma zwiększała roczny obrót i zapowiadało się na naprawdę świetne inwestycje. Mieliśmy mieć centrum obróbcze CNC, lakiernię z prawdziwego zdarzenia, a przez nią wszystko chuj strzelił, jak zaczęła torpedować działania firmy.

− Prowadziła sabotaż? – zapytał zaskoczony Wiktor. To było coś nowego.

− Sabotaż to było jej drugie imię. Chciała postawić na swoim i robiła, co mogła, aby zakład przestał prosperować. Po zamknięciu firmy i sprzedaży działki nie musiałaby spędzać tych katorżniczych dziesięciu godzin w tygodniu za biurkiem w pracy i mogłaby się zająć trwonieniem pieniędzy na pełen etat.

− Ale co robiła? Niszczyła dokumenty?

− Nie wiem. – Daniel wzruszył ramionami. – Faktem jest, że od czasu, jak zaczęli się kłócić, na zakładzie było coraz gorzej. Było widać pieniądze i nagle Andrzej mówi, że nie ma. Miał kupić kolejne dwie maszyny, a tu ni z tego ni z owego, kabza pusta. No, a potem pojawiła się jeszcze, na domiar złego, ta cała Joanna i nawet na nasze wypłaty przestało starczać.

− A może Andrzej celowo wstrzymał inwestycje i opóźniał płatności, aby przy rozwodzie wykazać, że nie ma czym się z nią dzielić? – zapytał ostrożnie Aramowicz.

− Kurwa, nie wiem. Może i tak... Faktem jest, że Kaśka wywinęła kitę jakiś miesiąc temu, a my musimy teraz ogarniać burdel, który raczyła po sobie zostawić. Wiesz ile mamy opóźnionych zamówień? – zapytał.

− No, słyszałem, że dużo.

− Dużo, to pewne niedomówienie. Przez cały kolejny rok będziemy się z nimi bujać, a to oznacza, że klienci będą mieli rok czasu opóźnienia w realizacji. Jeśli któryś z nich zażąda kar umownych od Andrzeja, to jesteśmy udupieni.

− Z tego, co słyszałem, to podobno Andrzej zaczął od pewnego momentu podpisywać umowę za umową i stąd macie takie zaległości na produkcji.

− A co miał innego robić? – zapytał poirytowany Daniel. – Kaśka wystawiła mu w pewnym momencie kwit za wynajem budynków na prawie sto tysięcy, za ostatnie trzy miesiące.

− Co? Ale jak? – Wiktor nie bardzo pojmował.

− Przedstawiła mu umowę o wynajem z jego własnoręcznym podpisem i zażądała zaległych pieniędzy.

− Nie rozumiem... – Aramowicz był całkowicie zmieszany abstrakcją sytuacji, o której mówił Daniel. – Skoro tak się dogadali...

− Nic nie kumasz – przerwał mu natychmiast Karaś. – Kaśka musiała podsunąć mu tę umowę razem z innymi dokumentami do podpisu, jak jeszcze tutaj przyjeżdżała. To była przebiegła, zimnokrwista suka.

− Aha... – Historia poskładała się Wiktorowi w logiczną całość. – Zaczęli się kłócić, Kaśka zdała sobie sprawę, że nie ustąpi i napisała umowę, którą podpisał, a potem wystąpiła o pieniądze.

− Dokładnie tak było. Sam widzisz, że z niej to była prawdziwa fat fatal.

Femme fatale – poprawił go Aramowicz.

− Jak zwał, tak zwał. Ważne, że nie żyje – zakończył z satysfakcją i podszedł nagle do okna. – Czas, kurwa, najwyższy – mruknął do siebie.

Na plac wtoczył się wolno jasno zielony volkswagen kombi. Kiedy silnik w końcu zgasł, a drzwi od strony kierowcy się otworzyły, Wiktor, który również podszedł do okna, dostrzegł starszego mężczyznę. Na oko miał coś koło siedemdziesiątki. Z wyraźnym trudem gramolił się z auta na zewnątrz.

Daniel zlustrował szybko warsztat i powiedział:

− Wracamy do pracy. Nie odzywaj się niepytany.

Kilka chwil później drzwi na plac otworzyły się i stanął w nich ów zagadkowy mężczyzna. Szczupła żylasta sylwetka i przerzedzone siwe włosy nadawały mu dosyć leciwy wygląd. Z wrażeniem tym kontrastowały bystre i charakterne oczy, sprawiające wrażenie, jakby samym tylko spojrzeniem potrafił zdominować największego chojraka.

− Siemanko, panowie – przywitał się.

− O, pan Waldemar. – Daniel udawał zaskoczonego widokiem mężczyzny. – Dzień dobry – powiedział.

Staruszek podszedł i podał rękę obu pracownikom.

− Waldemar Grusza – przedstawił się Wiktorowi. Ten również się przedstawił, ale zgodnie z poleceniem Karasia nic więcej nie powiedział.

− Co pana sprowadza? – zapytał Karaś z wymuszonym uśmiechem.

Mężczyzna podrapał się nieporadnie po głowie.

− A, tak przejeżdżałem niedaleko i pomyślałem sobie, że zajadę, zobaczę, czy może ktoś jest. – Rozejrzał się bystrym wzrokiem po otoczeniu. – Co nowego? – zapytał.

− Andrzej polecił nam, abyśmy kończyli teraz te cokoły dla Gumlewicza, bo chce je wywieźć w poniedziałek.

− Dla Gumlewicza... – Waldemar próbował przypasować nazwisko do klienta, ale coraz bardziej szwankująca pamięć mu to utrudniała. – To ten z Łodzi?

− Z Poznania – odparł Daniel, a widząc wciąż niewyraźny wyraz twarzy byłego szefa kontynuował. – Tam, gdzie mieliśmy taki problem z wytyczeniem tych schodów. – Pocięta licznymi zmarszczkami twarz emeryta wciąż wyglądała na zagubioną. – Tam, gdzie pan wszedł na świeżo wylaną posadzkę.

− Aaa... – Waldemar pokiwał głową na znak, że sobie przypomniał. – To on wciąż nie ma tych cokołów? – zapytał z zaskoczoną miną.

− Nie, na tamtej budowie to wszystko jest pokończone. Teraz robimy mu kolejną inwestycję.

− Aha. – Rozejrzał się ponownie i zawiesił wzrok na lakierowanych przez nich długich listwach przypodłogowych. – Olejujecie? – zapytał, patrząc z dezaprobatą na Wiktora, operującego pędzlem.

− Kładziemy lakier – poprawił go Karaś.

− Lakier... – mężczyzna podszedł bliżej i nachylił się tuż nad cokołem, uniemożliwiając Aramowiczowi dalszą pracę. – A nie widzicie, że robicie to źle?

Daniel przewrócił oczami i cicho westchnął.

− Co źle robimy? – zapytał najspokojniej, jak tylko potrafił. Przed oczami stanęły mu długie godziny wzajemnych kłótni, kiedy mężczyzna zarządzał pracą na hali.

− Przecież zostawiasz smugi – zwrócił się do Wiktora. – Ja to widzę, a ty tego nie widzisz? – zapytał go oskarżycielsko.

Mężczyzna nie wiedział, co powinien odpowiedzieć. Wykonywał pracę tak, jak pokazał mu Daniel i jak dotąd nie było żadnego problemu.

− Smugi mają być widoczne – Karaś pospieszył z wyjaśnieniami.

− Jak mają być widoczne... Co ty pierdolisz? – prychnął Grusza.

− Cała budowa ma być wykończona „spod grubego palca” – wyjaśnił Daniel. – Tak sobie Gumlewicz zażyczył.

− Aha... – mężczyzna jeszcze raz przyjrzał się polakierowanej listwie. – Bo wiesz, jakbyście zmienili pędzel na...

− Celowo robimy tym, bo tak ma być. – Karaś powoli wychodził z siebie. Czuł pod skórą, że Grusza zbliża się nieubłaganie do granic jego cierpliwości. Miał wielką ochotę powiedzieć, aby się nie wpierdalał w nie swoją robotę, jak nie jest w temacie, ale wiedział, że to i tak by nic nie dało. – A jak pana samochód? – zapytał aby zmienić temat. – Chodzi bez zarzutu?

Jasnozielony volkswagen był zawsze nieodłącznym tematem ich rozmów, ilekroć mężczyna zjawiał się w zakładzie. Jeszcze za czasów, kiedy nadzorował pracę na produkcji, Daniel dokonywał w nim drobnych napraw, aby Waldemar nie musiał wydawać nie wiadomo jakich pieniędzy na mechanika. W tamtym czasie była to jedna z wielu ścieżek, prowadzących w głąb okrężnicy starszego mężczyzny.

− Ostatnio coś mi ogrzewanie nie chce działać – stwierdził zaniepokojony.

− Zerknę, może coś poradzę – zaproponował Karaś.

− Byłbym wdzięczny. Wiesz, żeby to lato było, to bym nawet nie zwrócił na to uwagi, ale teraz to ciężko bez ogrzewania w samochodzie...

− To chodźmy – polecił Daniel i puścił Waldemara przodem.

Gdy wyszli na plac, Wiktor skończył lakierować listwę i zgodnie z zaleceniem Daniela zostawił ją na miejscu. Po jakimś czasie mieli nałożyć kolejną warstwę, a potem jeszcze jedną.

Mężczyzna przeszedł więc do kolejnego cokołu, położonego naprzeciwko okna. Stanął tak, aby nie zasłaniać sobie światła i powolnymi, dokładnymi ruchami pędzla kładł przeźroczysty lakier na dębowe listwy. Zerkał przy tym co jakiś czas przez okno, ciekaw relacji między Karasiem a Waldemarem Gruszą.

Daniel uniósł i podparł ciężką maskę samochodu. Nachylił się nad niebywale brudnym wnętrzem przedziału silnika i zrobił szybką inspekcję przewodów.

− Dolewał pan ostatnio płyn chłodzący? – zapytał, przyglądając się zmatowiałemu plastikowemu zbiorniczkowi wyrównawczemu.

− Nie – zaprzeczył Waldemar.

Karaś usiadł za kierownicą i odpalił silnik. Wszystkie kontrolki, które zapaliły się po przekręceniu kluczyka zgasły. Z wyjątkiem kontrolki chłodnicy. Mężczyzna zgasił silnik i ostrożnie odkręcił korek zbiornika wyrównawczego płynu chłodzącego. Robił to bardzo powoli, aby ciśnienie nagromadzone w układzie zdążyło się wyrównać. Zdjął w końcu korek, zajrzał do środka i uśmiechnął się szyderczo.

− Ma pan za mało płynu chłodniczego – powiedział.

Grusza spojrzał na niego, jak na kosmitę.

− To źle? – zapytał.

− Bardzo źle. Ma pan coś w bagażniku?

Mężczyzna pokręcił głową przecząco.

Daniel westchnął. Mógłby wysłać tego upierdliwego dziada na najbliższą stację benzynową, aby dokupił sobie litr, jednak okazując mu pomoc zwiększał szanse, że coś na tym ugra.

− Nie szkodzi – odparł. – Mam chyba ze dwa litry w aucie. – Poszedł do pickupa i wydobył zza siedzenia dużą pięciolitrową bańkę. Kiedy wrócił, Waldemar właśnie podpalał papierosa. – Widzę, że sprawił pan sobie zapalniczkę pod kolor auta – powiedział nad wyraz wesołym głosem.

− Znalazłem ją – odparł mężczyzna przyglądając się trzymanej w palcach metalowej zapalniczce.

Karaś z uśmiechem na twarzy dolał ponad litr płynu, nim zapełnił zbiorniczek wyrównawczy do wymaganego poziomu.

− Teraz będzie dobrze?

− Powinno być. Jeszcze tylko sprawdzę... – Daniel odkręcił korek oleju i przyjrzał mu się od spodu. – Powinno być dobrze – powtórzył i skontrolował po raz kolejny przewody i chłodnicę. – Powinien pan sprawdzać co jakiś czas poziom płynu, bo możliwe, że jest wyciek.

− Ale teraz będzie dobrze? – zapytał zaniepokojony Waldemar. Nie specjalnie się znał na samochodach i bardzo go mierziło, kiedy coś przestawało działać.

− Teraz raczej tak. Nie widział pan kontrolki chłodnicy na desce rozdzielczej? – zapytał z niedowierzaniem.

− Widziałem, ale od pół roku się tak świeci – stwierdził beztrosko.

Wiktor wciąż lakierował listwę, obserwując rozbawiony, co się działo za oknem. Nie słyszał, o czym rozmawiali, ale mimika Daniela mówiła sama za siebie.

Kiedy zamknął maskę samochodu, stał jeszcze, rozmawiając z palącym papierosa Waldemarem. Aramowicz doszedł do wniosku, że Karaś żali się na Andrzeja, bo mimika Gruszy szybko uległa zmianie. Zmarszczył brwi i zacisnął gniewnie usta. Po chwili zaczął kręcić przecząco głową, ale szybko przestał. Musiały to sprawić słowa Daniela, bo słuchał go jak zahipnotyzowany. W pewnym momencie wyjął z kieszeni zapalniczkę i przyjrzał się jej zamyślony. Oddał ją Danielowi i zaczął potakiwać na każde słowo, padające z ust Karasia. Po kilku kolejnych minutach pożegnali się. Waldemar wsiadł w samochód i pojechał, a Daniel wyraźnie zadowolony wrócił do warsztatu.

− Co za debil – stwierdził w progu.

− W zamian za naprawę oddał ci zapalniczkę? – zapytał rozbawiony Wiktor.

− Taa... – przyznał niechętnie Karaś. – Firmowa, do rozpalania w piecu, wypaliła się wczoraj. To zajebałem jego – roześmiał się. – Pójdę ją zanieść.

− Często przyjeżdża do firmy? – zapytał Wiktor, kiedy mężczyzna pojawił się z powrotem.

− Raz na jakiś czas się zjawi... Najczęściej, jak auto mu się rozpierdala – wyjaśnił. – Zjawi się jeszcze przed świętami, aby pogadać z Andrzejem. – Przyjrzał się polakierowanej listwie. Dotknął delikatnie lepkiego końca palcem i pokiwał głową z satysfakcją. – Rób tak dalej. Dobrze ci idzie – stwierdził.

− Na pewno nie zmieniamy pędzla? – Aramowicz się roześmiał.

− Weź... On to potrafi tylko wtryniać nos w nie swoje sprawy – westchnął Daniel.

− Krystian mi opowiadał, że to niezły awanturnik.

− Ciężko się z nim pracowało – przyznał mężczyzna. – Ciągle pokazywał swoją wyższość. Uważał, że pozjadał wszystkie rozumy i nie ma mądrzejszych od niego. Za jego rządów wszelkie nogi od krzeseł czy stołów robiliśmy z kwadratowym przekrojem. Zaproponowałem, aby kupić tokarkę, abyśmy mogli poszerzyć ofertę nie tylko o nowe wzory ale też o tralki w poręczach schodów, jakieś stojaki, świeczniki i tym podobne. On na to, że nie i chuj. Poszedłem więc do Andrzeja i mu pokazuję w internecie, o co mi chodzi i mówię, że praktycznie każdy zakład stolarski wykonuje takie zlecenia.

− I co, kupił?

− Nie od razu, ale jak tylko się zorientował, ile konkurencja inkasuje za takie roboty, od razu wyłożył hajs. Waldemar się rzecz jasna wkurwił, bo tym samym Andrzej podważył jego autorytet, ale to już była jego końcówka w tej firmie. Kiedy Andrzej wysłał go w końcu na emeryturę, to się obraził i przez kilka ładnych miesięcy go nie widzieliśmy. Dzisiaj był pierwszy raz od dobrego miesiąca.

− Nie brakuje go wam, skoro macie za mało rąk do pracy? – zapytał Wiktor, choć przeczuwał, jaka będzie odpowiedź.

Karaś roześmiał się szyderczo.

− A czego miałoby nam brakować? Tych jego śmierdzących faj, których nikt normalny nie wziąłby nawet do ust czy kupek popiołu z papierosów, które wszędzie po sobie zostawiał? Ten gość się skończył dawno temu. Nie potrafi zadbać o własny samochód, a miałby podźwignąć firmę? Wolne żarty.

− To aż tak jarał? – zapytał Wiktor rozbawiony.

− Kurwa, nie rozstawał się z papierosem. Teraz to już kulturalnie, bo wychodzi na zewnątrz, aby zapalić, ale jak z nami robił, to popierdalał po warsztacie z fajem w zębach i w chuju miał wszystkich.

− Mimo zakazu palenia? – Aramowicz wskazał na tabliczkę przyklejoną w widocznym miejscu na ścianie.

− Sam ją tam jebaniec przykleił. Jak się z nim pracowało, to trzeba było nosić maskę przeciwgazową, aby nie dostać raka płuc. – Roześmiał się.

Wiktor pokiwał głową. Rozmowa wzbudziła w nim głód nikotynowy. Nie powinien drążyć tematu, ale to uczucie było nawet przyjemne. A przy odrobinie szczęścia jednak się złamie i zapali.

− Obecnie to chyba tylko on i Joanna palą tutaj papierosy? – zapytał.

− Joanny z fajkiem nie widziałem, ale wiem, że Marcin też pali... No, tylko on w trakcie jazdy samochodem. No i Janek pali, ale tylko te śmieszne. – Mrugnął do Wiktora, rozbawiony własnym dowcipem.

− Skoro o Marcinie mowa... O co chodziło Romkowi, kiedy mówił, że Marcin ma zatargi z prawem? – zapytał.

− Miał... czy nawet ma jakiś wyrok w zawieszeniu, ale tu, kurwa, każdy ma zatargi z prawem – stwierdził. – Janek kumpluje się z dilerami, Wojtek siedział w pierdlu, Robert jeździ po pijaku... To chyba tylko Romkowi wydaje się, że jest nieskazitelny. Nie chcę nikogo oceniać, ale trzeba być skończonym zjebem, aby sobie niszczyć życie narkotykami czy alkoholem – powiedział.

− Albo morderstwem – dodał swobodnie Wiktor.

− Co? – Karaś spojrzał na niego tak wystraszony, jakby ponownie zobaczył przed oczami wściekłego Krystiana z listewką w garści.

− Skoro Robert jeździ po pijaku, to możliwe, że kogoś zabije – wytłumaczył Aramowicz.

− Tak, masz absolutną rację. – Daniel zaczął gorliwie potakiwać.

− Andrzejowi nie przeszkadza, że zatrudnia tylu... – mężczyzna szukał odpowiedniego słowa.

− Wykolejeńców? – dokończył za niego Daniel.

Wiktor skinął głową.

− Nie wiem, czy zdaje sobie sprawę ze skali, ale nawet jeśli, to jego mózg pewnie wypiera takie rzeczy. Sam nam nieraz opowiadał historie, jak w młodości kradł alkohol ze sklepów, aby imponować dziewczynom. Też nie ma czystego konta i zapewne tak postrzega wszystkich wkoło. Cały urok tej firmy polega na tym, że obecnie może tutaj pracować każdy. Raz zatrudnił się u nas koleś poszukiwany przez policję listem gończym.

− Co ty mówisz? – Wiktor udał oburzenie.

− Ty też widzę uważasz się za świętego. – Daniel roześmiał się. – Andrzej tak zatrudnia ludzi – wytłumaczył. – W myśl zasady: im mniej wiesz, tym lepiej śpisz.

Aramowicz pokiwał głową. Teraz stało się jasne, dlaczego po śmierci Katarzyny Gruszy firma normalnie funkcjonowała, mimo że okoliczności wskazywały na zabójstwo. Pierwszym podejrzanym policji był rzecz jasna Andrzej, jednak miał żelazne i niepodważalne alibi. Tuzin świadków widział go w czasie morderstwa ponad sto kilometrów dalej. Facet nie był głupi i na bank zdawał sobie sprawę, że ktoś zrobił to, o czym większość z pracowników ciągle myślała – aby pozbyć się Katarzyny Gruszy raz na zawsze. Dla niego to był niespodziewany prezent rozwiązujący wiele problemów. Nie zamierzał więc zastanawiać się, kto mógł być tym makabrycznym darczyńcą. Najważniejsze, że problem został rozwiązany.

− Dobra, dość już tego pierdolenia, bo nie skończymy tego do nocy – powiedział Karaś. – Bierz się za kolejną listwę, a ja zacznę je matowić pod drugą warstwę.


                                                              ###


Janek Temblak nigdy nie należał do osób, które pedantycznie dbały o porządek. Owszem, starał się, aby kawalerka, którą wynajmował, wyglądała schludnie, na wypadek niezapowiedzianej wizyty właściciela, ale nie poświęcał temu większej uwagi. Najzwyczajniej starał się pilnować sam siebie, aby zmywać brudne naczynia, jak tylko trafią do zlewu, rzeczy odkładać na swoje miejsce i nie zwlekać z praniem. Wyjątkiem były weekendy, kiedy całą uwagę poświęcał nagradzaniu się za ciężki tydzień pracy.

Siedział rozparty na wersalce przed telewizorem i wlepiał się nieobecnym spojrzeniem w kolorowy ekran.

Przed nim, na niskim stoliku kawowym, stały puste i pełne puszki piwa, kilka brudnych talerzy, liczne skrawki folii aluminiowej po działkach marihuany, fifka, zapalniczka i scyzoryk.

Obrazy wyświetlane przez plazmowy ekran rozświetlały ciemne pomieszczenie odizolowane od świata grubymi zasłonami w oknach. Obrazy, których otumaniony umysł chłopaka nie potrafił już ogarnąć w logiczną całość. Co chwilę jednak wybuchał śmiechem, rozbawiony tym, jak kolejne ujęcia serialu były zastępowane następnymi.

W pewnym momencie coś go tknęło, jakaś niezidentyfikowana siła, która kazała mu sięgnąć po kolejne piwo. Wspaniałym uczuciem była możliwość panowania nad biegiem wypadków. Mógł po prostu wystawić tę swoją idealnie zbudowaną przez matkę naturę rękę i zacisnąć tak przemyślnie rozmieszczone palce na zimnej powierzchni metalowej puszki. Kiedy to zrobił, wzdrygnął się z ekscytacji. Każdym palcem dłoni odczuwał metaliczny smak w ustach. Materiał, z którego ktoś w cudowny sposób stworzył tak zmyślne opakowanie dla piwa, był w jego mniemaniu perfekcyjny. Wystarczająco twardy, aby nie wydostał się z niego gorzkawy napój, ale zarazem dostatecznie miękki, aby subtelnie dopasował się do chwytu tak wyczulonej w tym momencie dłoni.

Przechylił puszkę do ust, jednak nic z niej nie wyleciało. Spojrzał zdezorientowanym wzrokiem po stole. Coś było nie tak. Odstawił puszkę na miejsce i sięgnął po nią po raz drugi. Wciąż była pusta. Coś było bardzo nie tak.

Zaniepokojony chwycił inne piwo i uniósł do góry. Było ciężkie i nie uginało się tak łatwo pod naciskiem palców. Więc to było pełne. Odstawił je i po raz kolejny złapał za opróżnioną puszkę. Wciąż była pusta. Nie potrafił zrozumieć dlaczego.

Przetarł dłonią twarz i poprawił przepoconą grzywkę. Musiał sobie zajarać. Wtedy wszystko się rozwiąże...

Wymacał specyficzny kształt szklanej fifki i sięgnął drugą ręką po niedużą, zbitą kulkę suszu, spoczywającą na skrawku folii aluminiowej. Z niejaką trudnością umieścił porcję narkotyku w szklanej główce i sięgnął po zapalniczkę.

Wrażliwe na każdy bodziec palce prześlizgiwały się po rozmaitych przedmiotach, spoczywających na blacie, aż natrafiły w końcu na obły kształt. Przyjrzał się zamglonym wzrokiem białej zapalniczce, wyzierającej spomiędzy tych jego idealnych palców i przesunął dłoń, szukając dalej. Chwilę potem trzymał już cybuch fifki w ustach, zbliżając do główki ostrze scyzoryka.

„Coś jest bardzo nie tak...” – stwierdził w duchu, kiedy nieduże ostrze w żaden sposób nie chciało podpalić marihuany. – „Musiał mi wcisnąć złe zielsko”.

Wyjął fifkę z ust i przyjrzał się jej bezkrytycznie, jakby była czymś przewspaniałym. Następnie prześlizgnął się mętnym wzrokiem po scyzoryku trzymanym w drugiej dłoni i zaczął się śmiać. Wstrząsające nim paroksyzmy były tak silne, że nie poczuł nawet, kiedy szklana fifka wyślizguje mu się z rąk i spada na dywan.

„To nie jest przecież zapalniczka” – pomyślał. – „To nóż. On służy do cięcia...”.

Przyłożył ostrze do gołego przedramienia i przesunął nim po skórze. Z początku niewidzialną kreskę zaczęła powoli wypełniać krew. Zafascynowany tym zjawiskiem otumaniony umysł uznał, że należy to powtórzyć, jednak tym razem wolniej i dokładniej. Ponownie przejechał ostrzem w innym miejscu. Tym razem krew pojawiła się szybciej. Rozbawiony takim stanem rzeczy przesuwał ostrze raz za razem, obracając co jakiś czas przedramię, aby zakolorować kolejne blade fragmenty żywego płótna. Był artystą i tworzył właśnie najwspanialsze wzory.

Przekręcił w końcu przedramię nadgarstkiem do góry. Teraz dopiero pokaże światu, na co go stać.

Comments
* The email will not be published on the website.