Śmierć pod gruszą

- TOWER OF CHAOS -


Panującą w mieszkaniu od wielu godzin ciszę przerwał bezwzględny dźwięk budzika ustawionego na piątą rano.

Daniel otworzył zlepione snem powieki i sięgnął po telefon, aby zakończyć irytującą wesołą melodyjkę. Odłożył urządzenie na szafkę nocną i podniósł się ociężale. Zapalił światło w salonie i wyjął z szafy świeże ubrania.

− Iwona, wstawaj – zawołał do śpiącej na drugiej połowie łóżka żony. – Iwona!

− Mmmm... – Kobieta na wpół obudzona, przekręciła się na bok, plecami do męża.

− Wstawaj, mówię. Trzeba dzieciaki ogarnąć do przedszkola.

Iwona powoli podniosła ciężkie powieki i obróciła głowę, szukając zaspanym wzrokiem Daniela.

− Ty je ogarnij, co? – poprosiła niemrawym głosem. – Późno się położyłam...

− Wali mnie to – odparł ostro mężczyzna. – Umówiliśmy się, że ty je ogarniasz, a ja zawożę do przedszkola. Pamiętasz? – zapytał retorycznie i poszedł do łazienki się umyć.

Odkręcił zimną wodę i wszedł pod natrysk, wstrząsany co chwila dreszczami. Szybko się namydlił i spłukał, po czym zupełnie już obudzony wyszedł z kabiny na zimną posadzkę.

Wiele lat temu policzył, ile pieniędzy jest w stanie zaoszczędzić rezygnując z ciepłej wody. A i kawy nie musiał już pić, po lodowatym prysznicu z rana.

Ubrał się, przepłukał usta płynem do higieny i szybko zgolił kilkudniową szczecinę na twarzy. Kiedy wychodził z łazienki, światło w pokoju dzieci wciąż było zgaszone. Wściekły wrócił do salonu i ściągnął Iwonę z łóżka na podłogę.

− Jaja sobie, kurwa, robisz? – warknął, kiedy głowa kobiety opadła swobodnie na panele i odbiła się od nich, wydając odgłos podobny do kuli do kręgli spadającej na tor.

− Ała... – jęknęła zamroczona.

− Wstawaj i ogarnij te jebane dzieciaki – polecił i poszedł do kuchni przygotować śniadanie.

Po około dwudziestu minutach cała czwórka siedziała już przy małym stoliku w kuchni.

− Karol, jedz płatki, bo zaraz musimy wychodzić – polecił synowi Karaś.

− Nie jestem głodny. – Chłopiec oparł zmęczoną głowę na dłoni i dłubał metalową łyżką w plastikowej misce, pełnej mleka i czekoladowych kulek.

− Masz to zjeść – rozkazał Daniel i wgryzł się w kanapkę z serem.

− Nie krzycz na niego – obruszyła się Iwona.

− Daleko mi do krzyku – odparł z pełnymi ustami.

Nie znosił swojej żony i jej protekcjonalnego stosunku do dzieci. Na niego ojciec wydzierał się, co rusz. Nieraz dostawał tęgie baty za drobne przewinienia. „To ancymon” – śmiał się, kiedy Daniel coś narozrabiał, po czym niespodziewanie zrywał się z miejsca, zdejmując gruby skórzany pasek od spodni. Chwytał przerażonego Karasia za kark i okładał paskiem tak długo, aż się zmęczył. Wtedy znowu wracał mu humor i zaczynał się śmiać.

Skoro jego nie zabiło coś takiego, to jego dzieci przeżyją trochę dyscypliny.

− Coś ci chyba przed chwilą powiedziałem – warknął groźnie na syna, jak tylko przełknął.

− Jedz, Karolku. – Iwona przysunęła się bliżej dziecka. Zabrała mu łyżkę i napełnioną płatkami zbliżyła do jego zaciśniętych ust.

− No, leci samolot. Ziuuum... – Próbowała włożyć mu ją do buzi, ale obrócił głowę.

− Możesz przestać go karmić? – zapytał zażenowany Daniel. – Jest już duży. W przyszłym roku pójdzie do podstawówki.

Kobieta zdawała się nie słyszeć, co powiedział jej mąż.

− No, Karolek. – Zrobiła drugie podejście, jednak bez efektu.

− Rozumiesz, co do ciebie mówię? – zapytał groźnie, po czym wyrwał jej z dłoni łyżkę i wrzucił z rozmachem do miski, rozchlapując mleko na blat stołu. – Jak zjesz, to tu posprzątasz – powiedział do syna i zatopił zęby w kanapce.

− Musisz zjeść śniadanko, synku. – Kobieta pogłaskała czule Karola po głowie. – Musisz mieć siły na jutrzejszy basen z tatą.

− Nie idziemy jutro na basen – oświadczył nonszalancko Karaś, kończąc przeżuwać ostatni kęs śniadania. Zapił go dużym łykiem wody i głośno przełknął.

Trzy pary oczu, utkwione w głowie rodziny, rozszerzyły się z niedowierzania. Wyjście na basen było zaplanowane i obiecane dzieciom już dwa tygodnie temu.

− Jak to nie idziecie? – zapytała zszokowana Iwona. Przez cały ten czas sobotnie wyjście z tatą było kartą przetargową, działającą cuda w pertraktacjach z upartymi, jak małe osiołki, latoroślami.

− Tak to. Nie mam czasu na takie pierdoły, muszę pracować – wyjaśnił.

Buzie Karola i Basi wygięły się w podkówki.

− Co ty opowiadasz? – Głos Iwony zaczął sięgać tak nie lubianych przez Daniela tonów. – Najpierw naobiecywałeś dzieciom, a teraz chcesz wykręcić się pracą? – zapytała wściekła.

Pierwsza zaczęła płakać Basia. Jej wygięte ustka rozwarły się szeroko, uwalniając zawód, jaki sprawił jej tata. Rozpacz narastała z każdą kolejną sekundą.

− Wykręcić się? – zapytał obruszony Daniel. – Co ty myślisz, że ja tam sobie siedzę i pierdzę w stołek? Godziny byś tam nie wytrzymała – zapewnił z satysfakcją. − Andrzej powiedział, że do poniedziałku mamy skończyć...

− Obiecałeś dzieciom, że zabierzesz je na basen – przerwała mu. – Nie obchodzi mnie jak, ale masz się wywiązać z obietnicy.

− Nie będziesz mi mówić, co mam robić.

− Andrzej może, ale ja już nie, tak? – krzyknęła i poderwała się z miejsca.

− Tak, bo on mi płaci pieniądze. – Daniel również wstał i oparł się groźnie o stół.

Karol, dotąd dzielnie wytrzymujący napiętą atmosferę, pękł i zaczął wrzeszczeć, jak oszalały, podskakując na krześle.

− Zamknij się! – huknął na niego ojciec, jednak to tylko pogorszyło sprawę. Chłopiec zaczął bić małymi piąstkami w stół, jeszcze bardziej rozchlapując mleko z plastikowej miski.

− Jak ci zapłaci, abyś pracował dwadzieścia cztery godziny na dobę, to też się zgodzisz? – Iwona też była bliska płaczu.

− Żebyś, kurwa, wiedziała, bo daje mi za to niemałe pieniądze, a ty i te gówniaki potraficie je tylko trwonić!

− Maamooo! – Basia, cała czerwona na twarzy wyciągnęła rączki, aby ją przytulić. Łzy ściekały jej po małych, wykrzywionych w bezsilności policzkach.

− Nie waż się źle mówić o dzieciach. – Kobieta uderzyła wściekle dłonią w stół.

Karolek zsunął się z krzesła na podłogę, drąc się w niebogłosy. Cały zapluty i zachlapany mlekiem złapał nogę od stołu i zaczął nią szarpać, zupełnie jakby zatracił tysiące lat ewolucji i zrównał się ze swoimi małpimi przodkami.

− W ogóle ci nie zależy na tej rodzinie – zawyła rozdzierającym serce tonem Iwona. Z oczu popłynęły jej gorzkie potoki łez. Zasłoniła je ręką i opadła bezsilnie na krzesło.

− Pierdolę taką rodzinę – zawołał Daniel i jednym ruchem ramienia zmiótł wszystko ze stołu na podłogę. Rozległ się brzęk tłuczonych naczyń.

Kobieta podskoczyła na krześle wystraszona i po chwili zwinęła się w kłębek pod ścianą, zalewając się łzami i zawodząc żałośnie.

Mężczyzna zatrzasnął z hukiem drzwi od kuchni, ubrał się i wyszedł. Kiedy zbiegał po klatce schodowej, słyszał ujadanie psa sąsiadów.

„Ta pizda obudziła już pewnie cały budynek” – pomyślał i przyspieszył. – „Znowu wezwą policję, ale tym razem to ona będzie się tłumaczyć”.

Wyszedł z klatki schodowej na dwór, wsiadł w samochód i z piskiem opon opuścił parking, kierując się w stronę firmy.


                                                              ###


− Ciebie, to ojciec robił chyba przez telefon, co? – zapytał wściekły Daniel.

Adam, przenosząc deski z miejsca na miejsce, zahaczył jedną  z nich o nadęty powietrzem worek od wyciągu i rozdarł go. Pełne trociny i pyłu tornado, uwięzione w przezroczystej plastikowej pułapce, wydostało się błyskawicznie, zasypując wszystko wkoło, niczym burza piaskowa.

− I zasięg też nie był najwyraźniej najlepszy – dodał jadowitym tonem, widząc, jak zestresowany Adam próbuje ogarnąć rozsypaną trocinę butem. – Niech ktoś mu da jakąś szczotkę, bo dostanę wylewu.

Janek, który w pierwszych sekundach po wydarzeniu był ubawiony po pachy, szukał teraz gorączkowo szczotki, aby jak najszybciej załagodzić marsowe czoło Karasia. Tak wściekłego, to go chyba jeszcze nie widział.

− Kurwa, kurwa, kurwa! – Daniel krążył, jak rozjuszony buhaj, tupiąc co jakiś czas, niczym małe dziecko, które spotkała wielka niesprawiedliwość, na którą się nie godzi.

− Pójdę po nowy worek – zawołał do Krystiana Wiktor.

Ten nic nie odpowiedział. Spojrzał tylko aprobująco na mężczyznę i przełknął głośno ślinę. Z doświadczenia wiedział, że taki nastrój u Daniela wróży kłopoty na resztę dnia.

Wiktor opuścił warsztat i wyszedł na korytarz. Kiedy stanął przed drzwiami do pomieszczenia socjalnego, jego uszu dobiegła druga awantura, tym razem dochodząca z biura. Niewiele myśląc podszedł na palcach i nadstawił ucha tuż przed białą płyciną drzwi.

− …dziesiątki razy o tym rozmawialiśmy. Nie rozumiem, jak mogłeś mi to zrobić... – to był rozemocjonowany głos Joanny. − ...całeś mi, że... tylko my i nikt...

Aramowicz przyłożył ucho do gładkiej powierzchni drzwi, aby wyłapać jak najwięcej słów.

− Mówiłem ci już setki razy, że nie mam wyjścia – tłumaczył zmęczonym głosem Andrzej.

− W wymówkach zawsze byłeś najlepszy. Prawdziwe koncerty dawałeś, jak ta suka jeszcze żyła. – Coś uderzyło o biurko.

− Ty myślisz, że to wszystko jest takie proste? – zapytał rozbawionym tonem mężczyzna. – Więc słucham cię, co powinienem zrobić?

− Oczywiście, teraz ja mam rozwiązywać twoje problemy, tak? Co będzie następne? Mam spłacić twoje kredyty, zadłużenia, poprowadzić firmę? – Zaśmiała się szyderczo. – To, że ty sobie nie wyhodowałeś jaj, nie oznacza, że ja mam je hodować za ciebie.

− Co ty chrzanisz? Dobrze się czujesz? – ton głosu Andrzeja wydawał się nieco zmieszany.

− Świetnie się czuję – zapewniła. – Na tyle świetnie, aby rozróżnić swoją odpowiedzialność od twojej. Pytam więc po raz kolejny, co zamierzasz z tym zrobić?

Za plecami Aramowicza klapnęły cicho drzwi do warsztatu. Obrócił się błyskawicznie i zobaczył zdumioną twarz Krystiana. Ten skinął na niego pytająco, jednak Wiktor nie bardzo wiedział, jak powinien wytłumaczyć swoje zachowanie.

− Kłócą się? – zapytał cicho Matuszak.

Mężczyzna skinął nieśmiało głową, na co Krystian polecił mu, aby weszli do socjalnego. Gdy tylko drzwi się zamknęły, zaczął tłumaczyć, że chciał o coś zapytać Andrzeja, ale...

− Daj spokój – przerwał mu Matuszak. – Sam nieraz podsłuchiwałem kłótnie Andrzeja z Kaśką. – Dał znak ręką, aby nie zawracał sobie tym głowy. – O co się żrą? – zapytał po chwili.

− Andrzej coś jej obiecał i nie dotrzymał słowa – wyjaśnił Wiktor. – Ona mówiła coś o odpowiedzialności, a on, że nie ma innego wyjścia.

Krystian zrobił minę, jakby próbował to dopasować do sobie tylko znanej układanki, ale po chwili wzruszył ramionami.

− Dobra, kij z nimi – stwierdził. – Bierz ten worek i wracajmy, bo jak wychodziłem, Daniel wyglądał, jakby głowa mu miała za chwilę eksplodować – powiedział trochę rozbawiony, a trochę wystraszony. – Już przez resztę dnia będzie taki – zapewnił.

Wiktor, zgodnie z poleceniem, wyjął z pudełka nowy worek do wyciągu. Kiedy mieli wychodzić na korytarz, usłyszeli hałas za ścianą. Aramowicz zamarł z ręką na klamce.

− Powtarzam ci po raz ostatni, że nie mam wyjścia – zagrzmiał sfrustrowany Andrzej.

Joanna najwyraźniej wyszła z biura na korytarz, gdyż głos roznosił się za drzwiami donośniej, niż przedtem.

− Na szczęście ja mam wyjście – odpowiedziała lodowatym głosem. Zatrzasnęła drzwi od biura i wyszła z budynku.

Zapanowała głucha cisza.

− Teraz nareszcie rozumiem, dlaczego pomimo śmierci Kaśki nic w firmie się nie zmieniło – powiedział cicho Krystian do Wiktora. – Bo po prostu nic się nie zmieniło – stwierdził ponurym głosem.


                                                              ###


Aramowicz zjechał z głównej ulicy i skręcił w niedużą osiedlową drogę, prowadzącą na parking przed rzędem wysokich szarych bloków. Zatrzymał się w wyznaczonym miejscu i zgasił silnik.

− Więc tutaj mieszkasz? – zapytał, przyglądając się szaremu molochowi, który właśnie pochłaniał jakąś parę obładowaną zakupami – mężczyzna puścił kobietę przodem i zaraz za nią zniknął w trzewiach budynku.

− No – potwierdził Adam, odpinając pas. – Dzięki za podwózkę. – Otworzył drzwi, aby wysiąść.

− Tak sobie myślę, że skoro już tutaj jestem, to może pokazałbyś mi kilka ze swoich gier? – zapytał niepewnie Aramowicz.

Chłopak spojrzał na niego zaskoczony. Jak dotąd żaden z kolegów w robocie nie wyrażał zainteresowania jego pasją. Czasem powspominał z Krystianem jakieś szlagiery ale na nostalgii się kończyło.

− Jasne – odparł podekscytowany. – Chodź.

Wysiedli z samochodu i ruszyli do klatki schodowej numer cztery.

− Dziwię ci się, że masz zdrowie dojeżdżać stąd do pracy – powiedział Wiktor, rozglądając się po okolicy. – Z firmy to kawał drogi.

− Przyzwyczaiłem się – stwierdził Adam. Wstukał kod przy wejściu i chwilę później znaleźli się na klatce schodowej.

− Winda ciągle nie działa – mruknął do siebie, widząc czerwoną kartkę, przyklejoną taśmą do szarych blaszanych drzwi. – To idziemy schodami – powiedział z kwaśnym uśmiechem.

− Na które piętro? – zapytał zaniepokojony Wiktor.

− Czwarte.

Aramowicz wziął głęboki wdech i ruszył za chłopakiem. Z każdym kolejnym półpiętrem jego nogi przybierały na wadze, a oddech stawał się coraz bardziej urywany. Gdy w końcu dotarli do drzwi, przysiągł sobie w duchu, że od wiosny zaczyna biegać.

− Ale Daniel dał nam dzisiaj wycisk, co? – Adam zdjął plecak, wygrzebał z niego klucze i równie zdyszany, co Wiktor, starał się trafić wąskim kluczem w otwór zamka.

− No, tobie w szczególności – zaśmiał się Aramowicz. – Ale, tak jak mówiłeś, to dupek, więc się nie przejmuj.

− Wiem... – Chłopak otworzył drzwi i weszli do środka.

Aramowicza od razu uderzył zapach czystości, jaki bił z korytarza mieszkania. Zupełnie inny, niż w jego domu, który sprzątał dopiero, jak piach zaczynał chrzęścić pod stopami.

Rozejrzał się po wąskim korytarzu, oklejonym tapetą. Wszystko zdawało się mieć swoje ustalone miejsce.

− Buty – polecił Adam.

Mężczyzna zsunął obuwie i w samych skarpetkach poszedł powiesić płaszcz.

− Wybacz, ale mama dawno nie sprzątała. – Adam sprawiał wrażenie nieco zawstydzonego. Aramowicz zachodził w głowę, czy przez to, że dawno było nie sprzątane, czy przez to, że nie on sprząta, ale jego mama.

− Spoko, i tak jest dużo lepiej niż u mnie. – Roześmiał się. – Gdzie pracuje twoja mama? – zapytał z ciekawością.

− Jest pielęgniarką w szpitalu. – Adam powiódł go korytarzem do swojego pokoju.

Wiktor, gdy tylko wszedł do środka, od razu pojął, dlaczego chłopak poświęcał tyle czasu komputerowi − pokój był malutki. Mieściło się w nim łóżko, szafa, biurko i... w zasadzie tyle. Na parapecie stało kilka roślin w doniczkach, a w kącie mały narożny regał na książki.

Mężczyzna szybko doszedł do wniosku, że gdyby miał tutaj mieszkać, to by chyba oszalał.

− Siadaj. – Chłopak rzucił plecak w kąt i usiadł na jedynym wolnym krześle przy biurku. – Na łóżku – wyjaśnił, widząc skonsternowany wyraz twarzy Wiktora.

Adam włączył komputer i zaczął przeglądać płyty z muzyką, po czym wybrał jedną i włożył do małego odtwarzacza, postawionego pod biurkiem. Z głośników popłynęły łagodne basowe dźwięki bluesa.

Aramowicz pokiwał z uznaniem głową.

− To pokaż mi, w co obecnie pykasz – poprosił.

Chłopak pokazał mu kolekcję zakupionych w sieci gier i zaczął pokrótce opowiadać o każdej. Kiedy wymienił Tower of Chaos, Wiktor nadstawił ucha.

− To jedna z tych gier, w które... – szukał słów, aby nie urazić młodszego kolegi. Wciąż nie mieściło mu się w głowie, że ktoś chciał spędzać pół życia grając na pececie.

− Chciałbym grać zawodowo – dokończył za niego Adam.

− Rozumiem, że... trenujesz, tak? Grasz w nią i co? Uczysz się schematów, liniowości? – zapytał mężczyzna.

− No, mniej więcej. – Adam pokiwał głową na boki. – Staram się trenować szesnaście, osiemnaście godzin w tygodniu, ale...

− Szesnaście, osiemnaście? – zapytał zszokowany Aramowicz i rozdziawił usta w zdumieniu. On miał problem, aby wygospodarować pół godziny dziennie na lekturę inną, niż dokumenty dotyczące śledztwa. No, ale nie mieszkał z mamą...

− No, to jest dla mnie optymalny czas na chwilę obecną – odparł takim tonem, jakby się tłumaczył.

− A jak to liczysz? – zainteresował się detektyw. – Włączasz stoper i zapisujesz gdzieś, jakie zrobiłeś postępy? – zapytał.

− Nie – roześmiał się chłopak. – Mamy dwudziesty pierwszy wiek. Używam trenażera – wyjaśnił i zrobił minę, jakby to było przecież oczywiste.

− Czego? – Wiktor myślał, że się przesłyszał.

− Mam program komputerowy, który liczy wszystko za mnie. – Kliknął kilka razy myszką i na ekranie wyświetliło się szarozielone okno pełne zakładek, słupków i wykresów. – O, widzisz? Jestem siedemdziesiąt cztery minuty treningu w plecy w tym tygodniu. – Wskazał na jeden z wykresów. – Mama się uparła, abym poszedł z nią w środę na zakupy, przez co zawaliłem trening – wytłumaczył poirytowany.

− Adam, byłbyś tak dobry i zrobił mi herbatę? – poprosił grzecznie Aramowicz.

Chłopak obrócił się nieco zmieszany. Widać było, że nieczęsto ma gości, a już na pewno nie takich, którzy by go o coś prosili.

− Yyyy... Tak... – powiedział niechętnie, wstał i poczłapał do kuchni.

Wiktor odczekał aż znajdzie się w drugiej części mieszkania i zasiadł do biurka.

W swoim zeznaniu przed policją Adam twierdził, że z piątku na sobotę grał w Tower of Chaos właśnie. Obstawał przy tym, że skończył po ósmej rano i około dziewiątej położył się do łóżka. Dopiero o czternastej obudziła go jego matka, która właśnie wróciła z pracy.

Wystarczyło parę kliknięć na suwak jednej z zakładek i...

Wiktor wczytał się w wykresy. Dane były faktycznie dosyć szczegółowe. Każda włączona pauza w grze była rejestrowana, każdy przestój, kiedy gracz nie wykonywał żadnej akcji, również był odnotowany.

Aramowicz znalazł odpowiednią tabelkę. Według danych, gracz faktycznie poświęcił niemal dwanaście godzin na trening z trzema niemal godzinnymi przerwami. Jeśli więc to faktycznie on grał, nie zdążyłby dojechać do firmy na czas, aby zabić Kaśkę. Chyba, że wziął taryfę...

− Ile słodzisz?

Wiktor aż podskoczył na krześle.

− Ja pierdzielę. – Złapał się za serce teatralnym gestem. – Nie skradaj się tak.

− Dwie? – Chłopak wyglądał na zmieszanego.

− Może być nawet jedna – odparł mężczyzna. – Wiesz, jestem pełen podziwu dla twojego zacięcia. – Pokiwał głową z uznaniem. – Mnie szlag trafia, jak mam spędzić dwie godziny przy kompie, a ty robiłeś treningi po dwanaście.

Adam zmarszczył brwi i wyciągnął szyję, aby zajrzeć w ekran.

− To musiał być jakiś stary trening – stwierdził bez emocji. – Teraz robię nie dłuższe niż czterogodzinne. Mama mnie straszy, że jak będę siedział za długo, to dostanę padaczki.

− Jest pielęgniarką, pewnie wie, co mówi – stwierdził Aramowicz. – Wiesz co – dodał po chwili – sam sobie posłodzę. – Wstał i udał się z chłopakiem do kuchni.

Comments
* The email will not be published on the website.