
- WYJŚCIE DO KINA -
− Błażej, Zuzia, zbierajcie się, wychodzimy – zawołał Andrzej, stojąc u podnóża schodów, prowadzących na piętro. Jak zawsze odpowiedziała mu cisza.
Westchnął wymownie i podwinął rękaw kurtki, aby spojrzeć na zegarek. Srebrne wskazówki skierowane były w dół tarczy; obie tkwiły między siódmą a ósmą godziną. Przyglądał się srebrnej podziałce oraz napisowi Hamilton dłużej niż powinien. Przypomniał mu się wieczór, kiedy dostał ten zegarek od Kaśki. To były jego urodziny. Wypili dużo wina i kiedy Andrzej nabrał już pewności, że jego żona zsunie zaraz sukienkę z ramion, aby go w końcu obdarować, jak co roku, wyjęła spod fotela elegancko zapakowane pudełko. Tym razem przeszła samą siebie.
Mężczyzna zdał sobie nagle sprawę, że nie jest sam. Zasłonił zegarek rękawem i spojrzał na siedzącą pod ścianą Joannę. Jej mina wyrażała szczere zniechęcenie.
− Zaraz zejdą – uspokoił ją i z zakłopotaniem sięgnął po telefon. Wszedł w internet i uruchomił portal informacyjny. Nim jednak zdążył się zagłębić w jakikolwiek artykuł, na piętrze trzasnęły drzwi. – No, nareszcie – mruknął, kiedy zobaczył na schodach dwójkę dzieci.
Siedemnastolatek szedł pierwszy, świecąc gołymi kolanami wyzierającymi z przetartych spodni. Włosy miał elegancko zaczesane na bok, a z ramienia zwisał mu materiałowy plecak, przypominający zużyty worek na kartofle.
− Nie masz już porządnych ubrań? – zapytał Andrzej, kiedy syn zszedł już łaskawie na dół.
− O co ci chodzi? – zapytał gniewnie Błażej.
− O to, że jest grudzień, a ty założyłeś dziurawe spodnie.
− I co z tego? – Syn spojrzał prowokacyjnie w oczy ojca. Wiele by dał, aby się z nim w końcu pokłócić.
− Nic... – westchnął Andrzej. Spojrzał na córkę i zmarszczył brwi. – Gdzie masz rzeczy? – zapytał.
Dziewczynka wzruszyła ramionami i oświadczyła buntowniczo, że nie idzie dzisiaj do szkoły.
− Zuzka, nie wygłupiaj się. Idź po rzeczy, bo jesteśmy już spóźnieni.
− Nigdzie nie jadę – oświadczyła i usiadła na przedostatnim stopniu schodów, ze skrzyżowanymi ramionami na piersi.
Bardzo teraz przypominała Andrzejowi jej matkę.
− Zuza, powtarzam, idź po rzeczy. Nie mamy na to czasu. – Zmarszczył gniewnie brwi, jednak dziewczynka zdawała się tego nie dostrzegać.
Joanna prychnęła pogardliwie.
− Dobrze, dlaczego nie chcesz iść do szkoły? – zapytał Andrzej, kucając przed nią, aby poziom ich wzroku mniej więcej się wyrównał.
− Nie lubię szkoły – stwierdziła i obrażona odwróciła wzrok.
− Córciu, nikt nie lubi szkoły. – Andrzej starał się trzymać nerwy na wodzy. Eskalacja była mu w tym momencie najmniej potrzebna. – Ale wszyscy muszą skończyć naukę. Nawet ktoś tak zdolny, jak ty.
Dziewczynka zdawała się nie słyszeć komplementu. Wydęła dolną wargę i wpatrywała się w przestrzeń między tralkami poręczy schodów.
− Wiesz, co? Zrobimy tak... Zuziu... Zuziu, spójrz na mnie. – Przekręcił jej twarz, aby mieć z nią kontakt wzrokowy. – Pójdziesz do szkoły, a w sobotę wybierzemy się razem do kina na film, który sobie wybierzesz. Co ty na to?
Dolna warga wciąż była wydęta, a ramiona szczelnie barykadowały dostęp z zewnątrz.
Mężczyzna zdał sobie sprawę, że oferta, którą złożył była zbyt niska.
− Potem pójdziemy do sklepu z zabawkami i wybierzesz sobie, co tylko chcesz. Dobrze?
Błysk w oku dziecka świadczył o tym, że łyknęła przynętę, jak wygłodniała pirania. Przygryzła wargę i wyraz jej twarzy złagodniał.
− Idź po rzeczy, skarbie – poprosił Andrzej pełnym ojcowskiej miłości głosem.
Zuzia zerwała się z miejsca i zadowolona pognała schodami na górę.
Andrzej wyprostował się dumnie, jak negocjator, który właśnie zapobiegł wojnie plemiennej.
− Kurde, ja też nie idę do szkoły – stwierdził rozbawiony Błażej, rzucając plecak na ziemię.
− Zamknij się – warknął mężczyzna.
− Daj mi dwie stówy albo zerwę się z lekcji. – Chłopak stanął nonszalancko, wpatrując się bezczelnym wzrokiem w ojca.
Andrzej był bliski wybuchu. Miał już serdecznie dosyć tego niesfornego gówniarza. Spojrzał wyzywająco na syna, jednak kątem oka dostrzegł Joannę zerkającą na swój złoty zegarek. Nie mieli na to czasu.
− Masz. – Wydobył z kieszeni dwie setki i wcisnął Błażejowi do ręki. – Ale od razu po lekcjach masz odebrać Zuzkę, rozumiesz? – Złapał chłopaka za przedramię, uniemożliwiając mu schowanie banknotów. – Jak się dowiem, że musiała na ciebie czekać, gorzko tego pożałujesz.
Błażej wyszarpnął rękę z chwytu ojca i skinął głową w milczeniu.
− A teraz już wychodź, bo się spóźnisz na autobus – powiedział niespodziewanie dobrodusznym tonem głosu.
− Co? Myślałem, że mnie odwieziesz...
− Stać cię na bilet – skwitował Andrzej.
Chłopak podniósł plecak z podłogi i wyszedł bez słowa, trzaskając drzwiami.
Za kogo on się uważał? Stary zjeb!
Przechodząc obok bmw, kopnął w oponę z nienawiścią, a potem w zderzak, zostawiając matową smugę na błyszczącym czarnym lakierze.
Niecałe dziesięć minut później Andrzej odpalał już silnik, podczas gdy Zuzia mościła się z tyłu, a Joanna zamykała drzwi wejściowe. Bmw wyjechało dostojnie przez bramę i zniknęło za zakrętem.
Joanna, siedząca z przodu, za wszelką cenę dążyła do tego, aby zwrócić na siebie uwagę mężczyzny. Kiedy włączył radio, od razu je ściszyła. Gdy przestawił nawiew na przednią szybę, zmniejszyła nadmuch na minimum.
− Chcesz prowadzić? – zapytał z przekąsem i zmienił ustawienie na pierwotne.
Kobieta nie odpowiedziała. Zamiast tego wbiła spojrzenie za szybę, ignorując wszystko, co do niej mówił.
Kiedy jakiś czas później Andrzej odprowadził córkę do drzwi szkoły i wrócił do samochodu, Joanna od razu przeszła do ofensywy.
− Możesz mi powiedzieć, jak zamierzasz to rozwiązać? – zapytała ostro.
Mężczyzna spojrzał na nią zaskoczony. Nie było go dwie minuty. Co przez ten czas mogło się wydarzyć?
− Co rozwiązać? – odpowiedział pytaniem, zatrzaskując drzwi auta. – O co ci chodzi?
− O dzieci.
− Co z nimi? – Mężczyzna nie pojmował pretensji w jej głosie. Czyżby znowu zbliżały się TE dni?
− Masz je – odparła poirytowana.
− Zgadza się. – Roześmiał się i uruchomił silnik. – Zawsze je miałem. Dopiero się zorientowałaś? – Wyprowadził samochód z powrotem na ulicę i włączył się do ruchu.
− Wiesz, że nigdy się na to nie pisałam – przypomniała mu.
− Na co? – zrobił zdziwioną minę, jakby pierwszy raz prowadził taką rozmowę.
− Na posiadanie dzieci – odparła zirytowana.
− Ty przecież nie masz dzieci. Są moje. – Wzruszył ramionami, jakby zupełnie nie wiedział, o co jej chodzi.
− Nie pogrywaj ze mną – ostrzegła. – Mówiłeś mi... Obiecywałeś mi, że kiedy weźmiesz z nią rozwód, ona zabierze dzieci. – Wbiła w niego zapalczywie gniewne spojrzenie.
Andrzej przewrócił oczami.
− Musimy o tym rozmawiać, kiedy prowadzę samochód? – zapytał zmęczonym głosem.
− A kiedy mamy o tym rozmawiać? – Joanna straciła panowanie nad sobą. Gestykulując, obijała się o elementy wyposażenia kokpitu. – W firmie nie chcesz o tym rozmawiać, bo jesteśmy w pracy. W domu nie chcesz rozmawiać, bo jesteśmy w domu. A teraz nie chcesz rozmawiać, bo prowadzisz, tak?
Mężczyzna westchnął, jakby kłopoty całego świata osunęły mu się na barki.
− Dobrze, co według ciebie powinienem zrobić? – zapytał. – Jestem ich ojcem do diabła ciężkiego. Mam się ich wyrzec? Wyrzucić z domu? – Tym razem to on spojrzał na nią zapalczywie.
Joanna milczała. Wbiła wzrok w przednią szybę i obserwowała mijające ich samochody.
− Nikt nie sądził, że tak to się skończy – powiedział Andrzej. – Kaśka nie żyje i to na mnie spoczęła teraz cała odpowiedzialność za Błażeja i Zuzię. Czy ci się to podoba czy nie – dodał.
− To jest dla mnie poniżające – odparła łamiącym się głosem. Oczy jej się zaszkliły, a umalowane usta wygięły w nieforemną podkówkę.
− Co jest dla ciebie poniżające?
− Zajmowanie się bachorami tej pindy! – wybuchła.
Andrzej spojrzał na jej zaczerwienioną, zapłakaną twarz, wykrzywioną w rozpaczy. W innym przypadku pewnie by się nad nią ulitował i próbował załagodzić sytuację. W tym wypadku nie chodziło jednak ani o niego, ani o nią.
− To nie są bahory tej pindy − obruszył się − tylko moje dzieci. Czy ci się to podoba czy nie – zakończył dobitnie.
Joanna płakała już w najlepsze, wstrząsana co jakiś czas spazmami histerii. Wyjęła z torebki chusteczki i przyciskała je do twarzy, rozmazując tak starannie nałożony makijaż.
− Zobaczysz, że wszystko się ułoży. – Andrzej położył dłoń na jej kolanie i poklepał je delikatnie. – Najważniejsze, że firma jest już bezpieczna – stwierdził.
Kobieta nie wyglądała, jakby w jakikolwiek sposób ją to pocieszyło. Roniła łzy przez kolejne dziesięć minut, użalając się nad swoim losem. Czym sobie zasłużyła na takie życie? Była młoda i piękna. Nie chciała niszczyć sobie przyszłości przez cudze wpadki.
− Nie zamierzam tak żyć – stwierdziła w końcu, wycierając rozmazany tusz do rzęs rogiem chusteczki. – Musisz wybrać. Albo ja, albo one.
Po kolejnych dwóch kwadransach jazdy w absolutnej ciszy bmw wtoczyło się wolno na teren firmy. Ledwo Andrzej zdążył się zatrzymać, Joanna już szarpała za klamkę w drzwiach, żeby się wydostać. Nie chciała aby któryś z tych brudasów z warsztatu zobaczył ją w takim stanie. Prosto z samochodu pobiegła do łazienki w biurze, aby doprowadzić się do porządku.
Andrzej posiedział jeszcze przez chwilę w aucie, kojąc nerwy delikatnym szumem klimatyzacji. W końcu jednak zgasił silnik i również wysiadł.
Gdy wszedł na halę, zastał chłopaków zgromadzonych przy frezarce. Daniel odsunął blat i pochylony grzebał w blaszanych trzewiach maszyny.
− Jeden robi, jak się patrzy, reszta patrzy jak się robi – zażartował Andrzej i przywitał się ze wszystkimi. – Daniel, powiedz mi – zaczął, kiedy Karaś skończył już ustawiać prędkość obrotów trzpienia – ile mamy gotowych cokołów na Poznań?
− Do Gumlewicza? – Daniel nie krył zaskoczenia. Zawiesili tę realizację jakieś cztery miesiące temu. – Mamy poklejone deski. Trzeba by je teraz przeszlifować i przefrezować – wyjaśnił.
− Chciałbym, aby to wyjechało w poniedziałek. – Andrzej uciekł wzrokiem w telefon, jakby sprawdzał coś ważnego.
− Wyrobilibyśmy się z tym do poniedziałku, ale trzeba je będzie jeszcze zakolorować. – Spojrzał wyczekująco na szefa, jednak ten nie odrywał wzroku od ekranu smartfona.
Janek z Adamem uśmiechnęli się do siebie. Obaj wyobrazili sobie, jak wściekły Daniel wytrąca Andrzejowi telefon z ręki i robi mu awanturę, że w ogóle nie uważa, co się do niego mówi.
− Andrzej... – Daniel przewiercił wzrokiem mężczyznę, starając się przykuć jego uwagę. – Andrzej...
− Co? – zapytał opryskliwie, jakby przerwano mu właśnie posiłek albo posiedzenie w toalecie.
− Kiedy ostatnio braliśmy się za te cokoły, nie potrafiłeś nam powiedzieć, jaki kolor mają mieć – przypomniał mu Krystian.
− Ustaliłeś z klientem, jaki kolor na nie idzie? – zapytał Karaś, zaciskając mimowolnie pięści. Odnosił wrażenie, że Andrzej zupełnie nie dba o sposób realizacji zamówienia. Krzywo, prosto, aby ostro.
− Mam gdzieś pewnie zapisany. Chcę je mieć na poniedziałek gotowe do wywiezienia – zakończył rozmowę i poszedł.
− Ja pierdolę – warknął Daniel, kiedy szef opuścił już warsztat. – Dopiero, co ustawiłem frezarkę na co innego i znowu muszę ją przestawiać. – Zamknął z rozmachem blat maszyny. – Znowu muszę robić w sobotę, a obiecałem dzieciakom, że pojedziemy na basen. Kurwa! – Zrobił kilka głębszych wdechów. I zabrał się za zdejmowanie frezu, który niedawno założył.
Całe pozostałe towarzystwo zdawało się rozbawione sytuacją. Chłopaki chichotali na boku, a Krystian z krzywym uśmiechem stał obok Daniela i czekał, w czym mu pomóc.
− Jak Andrzej płaci za soboty? – zapytał Wiktor.
− A jak ma płacić? – Janek wydawał się jeszcze bardziej rozbawiony. – Tak jak za każdy inny dzień pracujący. Nie spodziewaj się kokosów – uprzedził i wrócił do wyobrażania sobie Daniela, który okłada Andrzeja deską, bo śmiał wyjąć przy nim telefon.
Ustawienie frezarki i przearanżowanie warsztatu, aby mogli przepuszczać przez nią klejone deski na cokoły, zajęło im niemal całe przedpołudnie.
Na przerwie Daniel wydawał się jeszcze bardziej zestresowany niż zwykle. Prawie nie jadł i zastanawiał się nad czymś głęboko, zapatrzony w jeden punkt.
− Wiktor, mogę cię prosić? – Joanna wychynęła z biura na korytarz, kiedy wracali na halę.
Aramowicz skinął i wszedł za nią do biura. Wskazała mu miejsce na przeciwko swojego biurka, po czym wręczyła mu umowę do podpisania.
Zauważył, że pomimo starannego makijażu jej twarz była nieco opuchnięta, jakby nie spała w nocy albo mocno płakała. Zwiedził jeszcze wzrokiem odkryty dekolt i zagłębił się w umowie.
− Zobacz, czy dane się zgadzają – poprosiła i zajęła się stukaniem na klawiaturze laptopa.
− Dane się zgadzają – powiedział, kiedy doczytał już wszystko do końca. – Tylko data jest błędna – zauważył.
− Nie... – Joanna nachyliła się nad umową. Aramowicz mógł przez chwilę podziwiać jej wdzięki z mniejszej odległości. – Zgadza się, dzisiaj jest...
− Ale ja pracuje od poniedziałku – zwrócił uwagę, spoglądając jej ponownie w piwne oczy.
− Ach, no przecież – roześmiała się głupiutko. – Siedzę w tym biurze i nie mam kontaktu z rzeczywistością. – Pokręciła głową, niczym naiwna blondyneczka i wydrukowała kolejny egzemplarz, tym razem poprawny.
Aramowicz złożył dwa podpisy i wyszedł, dzierżąc, niczym długo wyczekiwaną zdobycz, swój egzemplarz.
− To typowe – roześmiał się Janek, kiedy Wiktor opowiedział mu, co zaszło. – Andrzej zaoszczędziłby na tobie kilka dniówek, gdybyś się tego nie dopatrzył.
− Grubymi nićmi szyte – zauważył zniesmaczony mężczyzna.
− Co ja ci mogę powiedzieć? – Chłopak nieporadnie rozłożył ręce. – Andrzej jest chory na punkcie pieniędzy i normą są takie próby przekrętów. Kiedyś trzy razy musiał korygować klientowi fakturę, bo była znacznie zawyżona względem tego, co było na umowie. „Co za chuj” – wytrząsał się za każdym razem, gdy gość odpisywał mu, że to wciąż nie ta kwota, na którą się umawiali. – Janek ponownie zatrząsł się ze śmiechu. – Przynajmniej mogłeś sobie popatrzeć na Joannę. – Mrugnął łobuzersko do mężczyzny.
Wiktor uśmiechnął się na wspomnienie opiętej bluzki kobiety.
− Skoro Andrzej ma takiego hopla na punkcie forsy – zaczął i po chwili zniżył głos do szeptu – to może śmierć jego żony nie była wypadkiem...
Twarz Janka zamarła w grymasie zdumienia połączonego z zamyśleniem. Sam wiele razy się zastanawiał, czy Andrzej byłby zdolny do takiej zbrodni. Odkąd zaczął czerpać z firmy pełnymi garściami, zmienił się i to bardzo. Tak samo z resztą jak Daniel, który zachowywał się jak piesek swojego pancia.
− Wiesz, co...
Drzwi do warsztatu otworzyły się z rozmachem i do środka wkroczył, niczym pan i władca, Robert Mitras.
− Co tu się wyrabia, do jasnej ciasnej? – zagrzmiał serdecznie. Za nim na halę wszedł Roman Cyryński, strzelając niepewnie oczami na boki.
− Szafki, łóżka, drzwi... cokoły – odpowiedział Krystian i przywitał się z mężczyznami. – A Wojtek gdzie? – zapytał, zerkając przez okno.
− Poszedł do naszego dobrodzieja, aby się rozliczyć za miesiąc.
− Powodzenia. – Krystian pokiwał smętnie głową.
− Co, znowu nie spłynęły żadne pieniądze? – zainteresował się Roman.
− Jak mają spłynąć, skoro robota nie schodzi na warsztacie? – zapytał poirytowany Daniel, szarpiąc się z deską, zaklinowaną między dwiema czubatymi paletami.
− To chujowo – stwierdził bez ogródek Robert. Policzki miał wyraźnie zaróżowione i czuć było od niego tanim jabolem. – Wojtek chciałby dostać pieniądze na czas, przynajmniej w ostatnich miesiącach pracy w firmie.
− Dostanie, jak skończymy jakieś zamówienie. Cudów nie ma – stwierdził Karaś wyszarpując w końcu zaklinowaną deskę.
− Był już ktoś na rozmowie o pracę? – zapytał Roman. – Za Wojtka – doprecyzował po chwili, przypominając sobie, że Wiktor jest świeżym pracownikiem.
− Nikogo – Matuszak pokręcił przecząco głową. – Andrzej nie sprawia wrażenia, jakby kogoś szukał.
− Ło cię pieron. – Robert westchnął ciężko. – Wygląda na to, że ta kurwa nawet zza grobu zniszczy tę firmę.
− A Kaśkę czemu w to mieszasz? – zdziwił się Krystian.
− A kto mu tak pojebał w głowie, hę?
− Myślę, że on sam. Dawno temu – mruknął mężczyzna.
− Nie wyobrażam sobie, abyśmy mieli pracować tylko we dwóch – wyznał Roman. Doskonale zdawał sobie sprawę z nałogu Roberta i wiedział, że nie zawsze można było na nim polegać. Wiele razy kryli go z Wojtkiem przed Andrzejem, kiedy pojawiał się pijany w sztok na budowie. Teraz jednak sytuacja się zmieni. Nawet jakby chciał, Roman nie da rady w pojedynkę udźwignąć całej roboty. – Ale faktem jest, że to Kaśka doprowadziła firmę na krawędź przepaści – stwierdził. – Nim zaczęła wszczynać te wszystkie awantury, zakład śmigał jak ta lala.
− Marcin będzie wam pomagał – stwierdził Daniel, jakby to było oczywiste. – Chodź Krystian, pomożesz mi, zamiast z nimi romansować.
Mężczyzna podtrzymał stos desek, aby się nie przewrócił, kiedy Karaś wyciągał kolejne elementy przeznaczone na cokoły.
− Skąd wiesz, że akurat Marcin? – zainteresował się żywo Roman. – Tak ci powiedział?
− Nie, ale to chyba oczywiste – Daniel spojrzał na niego, jak na niższą formę życia. – Andrzej da mu pewnie większe pieniądze i będzie wam pomagał.
− Nawet jeżeli – wtrącił się Krystian – skąd masz pewność, że się zgodzi?
− No, kurwa, dostanie więcej kasy, to na pewno się zgodzi – prychnął Karaś.
Dla nikogo poza nim nie było to tak oczywiste.
− Wolałbym jednak, aby kto inny nam pomagał. – Roman skrzywił się na samą myśl.
− A to czemu?
− Ma zatargi z prawem. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuje firma, jest, aby policja zawinęła go w kajdankach na oczach klienta – wyjaśnił.
− No, już nie pierdol – obruszył się Daniel. – To, że siedział w pierdlu, nie znaczy, że jest recydywistą.
− Ja wiem swoje – odparł Cyryński tonem nie znoszącym sprzeciwu.
− Też wiem swoje – odbił piłeczkę Daniel. – Zamiast pierdolić głupoty – dodał po chwili – powiedz lepiej, jak zamierzacie łączyć cokoły w rogach.
− Jakie cokoły? – Roman z zainteresowaniem zaczął się przyglądać poklejonym deskom, opartym obok frezarki.
− Do Gumlewicza.
− Gumlewicz... – mężczyźnie coś mówiło to nazwisko. – Ten z Poznania? – zapytał zdumionym głosem.
− Ten sam. Andrzej zapowiedział z rana, że mamy cisnąć temat, bo w poniedziałek towar ma wyjechać.
− Czyli z poniedziałku jedziemy do Poznania – mruknął niezadowolony Robert.
Wiktor nadstawił uszu. Przyszło mu do głowy, czy nie poprosić Andrzeja, aby mógł pojechać z nimi. To byłaby świetna okazja, aby dowiedział się czegoś więcej o zabójstwie Katarzyny Gruszy.
Drzwi na plac otworzyły się i stanął w nich Wojciech Pruski. Był wściekły.
− A tobie co? – zapytał Robert zezując na kolegę.
− A co ma mi być? – burknął obcesowo. – Brak wypłaty mi doskwiera.
− Nie zapłacił? – Roman bardziej stwierdził niż zapytał.
− Powiedział, że wszyscy dostaną pieniądze w poniedziałek. – Mężczyzna nie krył rozgoryczenia. – Mówię mu, że ja to sobie zapamiętam, a on do mnie, że może mi zapisać. Głupi chuj...
− No, to mam dla ciebie nowinę. – Robert uśmiechnął się kwaśno. – Z poniedziałku mamy jechać montować cokoły w Poznaniu.
− Taaa... Co jeszcze? – zapytał gniewnie. – Nigdzie nie pojadę, dopóki nie dostanę pieniędzy – zapowiedział hardo.
− No, nie pierdol – roześmiał się Daniel. – Jak ich nie zamontujecie, to tym bardziej wam nie zapłaci, bo nie będzie miał z czego. – Spojrzał na mężczyznę jak na skończonego idiotę.
− To, kurwa, nie jest mój problem. Jedziemy stąd – zakomenderował i całą trójką wysypali się na plac.
− On to uważa się za mądralę – zaśmiał się Karaś do Krystiana. – A w poniedziałek i tak pojedzie na Poznań.
Kiedy wydobyli wszystkie deski do przefrezowania i kończyli właśnie robić miejsce do pracy, Daniel niespodziewanie zapytał Janka, czy nie chciałby przyjść w sobotę.
− Nie ma takiej opcji. – Pokręcił przecząco głową. – Z samego rana mam trening piłki nożnej.
− Gdzie ty w grudniu będziesz w nogę grał? Na śniegu? – Karaś spojrzał na chłopaka kpiącym wzrokiem.
− Nie byłeś nigdy na hali sportowej? – Janek nie pozostał dłużny i obdarzył mężczyznę spojrzeniem, jakiego się używa w kontakcie ze skończonym debilem. – W przyszłym tygodniu gramy mecz z Radomiem i musimy się przygotować.
− Kurwa, to ty sportowiec jesteś – zakpił Daniel. – Ty weź się zwolnij i skup tylko na grze, bo ta praca cię ogranicza. – Zaśmiał się obrzydliwie, tak jak tylko on potrafił. W głowie mu się nie mieściło, że ktokolwiek mógł stawiać wyżej bieganie za gałą, niż zarabianie porządnych pieniędzy. To już nie była podstawówka.
− A ty, Adam? – zwrócił się przez ramię do zamiatającego posadzkę chłopaka.
Ten zerknął tylko spode łba i pokręcił przecząco głową.
− Co, też masz trening?
− Nie, po prostu nie przyjdę.
− Jak nie trenujesz, to przyjdź. Chyba, że masz coś innego do roboty. Co?
Wiktor dostrzegł w oczach Daniela złowrogi błysk. Nie był pewien, co oznacza, ale wiedział, że zaraz się o tym przekona.
− Dlaczego nie przyjdziesz? Masz dwie ręce? Masz. Więc zrób z nich jakiś użytek i popracuj w sobotę. Twoja matka się ucieszy, jak przyniesiesz więcej grosza do domu. Myślałeś o niej w ogóle? – zapytał prowokująco. – Czy myślisz tylko o sobie?
Adam wbił wzrok w posadzkę. Widać było, że robi co w jego mocy, aby nie dać się sprowokować.
− Co, Adaś? – Karaś znowu uśmiechnął się nieprzyjemnie. – Nie przyjdziesz? – zapytał wrogim tonem. – Wolisz konia walić w sobotę, niż, jak prawdziwy mężczyzna, pozapierdalać trochę dla rodziny? Taka z ciebie ciota?
− Ja mogę przyjść – wtrącił się Wiktor. Miał już dosyć biernego przyglądania się, jak mężczyzna mobbinguje kolegę.
− Ty? – Karaś nie krył rozbawienia.
Uśmiechał się kpiąco przez dłuższą chwilę, ale w końcu dotarło do niego, że w pojedynkę nie zdąży zakolorować wszystkich cokołów na poniedziałek. – Skoro chcesz... – wzruszył ramionami.
− Na siódmą? – zapytał Aramowicz.
− Na siódmą – potwierdził nie do końca usatysfakcjonowany Daniel. Po chwili spojrzał na Adama i huknął na niego:
– Zostaw już tę jebaną szczotkę i zapierdalaj po paletę, bo zaraz będziemy frezować.
Janek wymienił spojrzenie z Krystianem, a Wiktor pomyślał, że jak tak dalej pójdzie, to niebawem w firmie wydarzy się się kolejne morderstwo.
                                                              ###
− Zapraszamy do Pikanterii. – Drobna blondyneczka wyciągnęła przed siebie rękę. Trzymała w niej kolorową ulotkę tajskiej restauracji. – Między godziną osiemnastą a dwudziestą mamy dziesięć procent zniżki. – Uśmiechnęła się ciepło.
Mężczyzna w marynarce obciął ją wzrokiem i wyraźnie usatysfakcjonowany odebrał świstek papieru, uważając, by przy tym na pewno dotknąć dłoni dziewczyny.
− Dziękuję bardzo – powiedział z fałszywą uprzejmością i wszedł do galerii handlowej. Nie omieszkał jeszcze się odwrócić, aby obejrzeć dwudziestolatkę od tyłu i ruszył w sobie tylko znanym kierunku.
Gdy tylko mężczyzna zniknął z pola widzenia dziewczyny, uśmiech spełzł z jej ust, zastąpiony grymasem zmęczenia i pełnego pęcherza.
Była hostessą od tygodnia i nie zdążyła się jeszcze przyzwyczaić do warunków swojej pierwszej pracy.
Powachlowała się plikiem druków reklamowych i spojrzała na zegarek. Dochodziła osiemnasta. Była w pracy niecałe dwie godziny, a szpilki już zaczęły uwierać ją w stopy.
− Zapraszamy do Pikanterii. – Ponownie wyciągnęła przed siebie prospekt, tym razem do kobiety w średnim wieku, ubranej w futro. – Między godziną osiemnastą a... – Opuściła zrezygnowana rękę, bo paniusia minęła ją bez słowa.
Wiedziała, że powinna celować w mężczyzn, ale obiecali jej premię, jeśli rozda wszystkie ulotki jednego dnia, a w tym tempie to się nigdy nie wydarzy.
O czym nikt jej nie powiedział, to fakt, że nie miała najmniejszych szans na sukces. Specjaliści od marketingu przeanalizowali szczegółowo średnią frekwencję odwiedzających galerię w tym przedziale godzin tego dnia tygodnia i dorzucili jeszcze dziesięć procent więcej dla pewności. Powodowało to, że ulotkarze, nazywani wspaniałomyślnie hostami i hostessami, bardziej się starali, a nawet gdyby wręczyli każdemu wchodzącemu druk reklamujący restaurację, która ich zatrudniała, nie rozdaliby wszystkiego. Pracownik stawał na głowie, a koszty były minimalne.
− Zapraszamy do Pikanterii. Od godziny osiemnastej do... – Znowu jakaś baba.
Ania rozmasowała napięty kark. Jak tak dalej pójdzie, to nie rozda nawet jednej trzeciej.
Marketingowcy nie byli rzecz jasna idiotami i raz albo dwa razy w miesiącu umożliwiali ulotkarzom osiągnięcie sukcesu, obniżając w danym dniu wymagania o piętnaście do dwudziestu procent. Nie chcieli przecież, aby ich tresowane pieski przestały być karne albo zaczęły oszukiwać.
Ania dostrzegła przez szybę wejściową mężczyznę po trzydziestce. Poprawiła biust pod bluzką, szybko odpięła kolejny guzik i delikatnie zwilżyła usta językiem.
− Dzień dobry – przywitała się, patrząc mu głęboko w oczy.
Mężczyzna przystanął, przyjrzał się jej dokładnie, nie pomijając żadnych szczegółów, i również się przywitał.
− Zapraszamy do Pikanterii – powiedziała nieco zbyt zmysłowym głosem. – Między osiemnastą a dwudziestą mamy dziesięć procent zniżki.
Mężczyzna uniósł brew, zaintrygowany.
− Nie wiedziałem, że otworzyli burdel w galerii – zdziwił się.
Ania błyskawicznie zrobiła się cała czerwona na twarzy. Nikt jej nie uczył na szkoleniu, co powinna odpowiedzieć w takiej sytuacji.
− Dostanę ulotkę? − zapytał mężczyzna, bo dziewczyna w odruchu przytuliła cały plik do piersi.
− Yyy… Tak. – Podała do silnej dłoni zadrukowany świstek.
− Aaa... To restauracja – odparł nieco zawiedziony, uśmiechając się do dwudziestolatki.
Ania również się uśmiechnęła. Mężczyzna był nawet przystojny. Wyraźne rysy twarzy pokrywał dwudniowy zarost, podkreślający silną żuchwę i dołek w podbródku. Spoglądał na nią przychylnym wzrokiem migdałowych oczu.
− Wszystko w porządku? – zapytał, kładąc dłoń na jej ramieniu.
− Tak – odparła i spojrzała mu ponownie w oczy. Nie wiedzieć czemu przypomniał się jej Achilles z greckiej mitologii.
Wciągnęła głęboko powietrze i natychmiast poczuła zapach wody kolońskiej, zabarwionej nutą męskiego potu. Oraz coś jakby… drewno?
− Nie chciałem pani onieśmielić – przeprosił tak swobodnym tonem, jakby rozmawiał ze starym przyjacielem, a nie dopiero co poznaną piękną dziewczyną.
− Nic się nie stało. – Zachichotała. – Miałam po prostu słabe szkolenie.
− Nic z tych rzeczy. – Mężczyzna przekrzywił głowę, dając do zrozumienia, że naprawdę mu przykro. – Całą winę biorę na siebie – stwierdził.
Ania uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Nikt nigdy dotąd tak jej nie traktował. Ludzie zazwyczaj na nią warczeli albo ograniczali się do zdawkowego: „Dziękuję”.
− Czy nie będzie zbyt śmiałe z mojej strony, jeżeli poproszę o szansę wynagrodzenie pani burzy emocji, którą nieumyślnie u pani wywołałem? – zapytał z miną winowajcy.
− Słucham? – Ania nie dowierzała własnym uszom. Obcy mężczyzna chciał ją przeprosić za to, że w minutę wywołał u niej więcej szczerego uśmiechu, niż jej znajomi przez cały dzień na uczelni.
− Chciałbym zaprosić panią na kolację. Niekoniecznie tutaj – dodał szybko, widząc jej pełne zaskoczenia spojrzenie.
− Ale ja… − głos ugrzązł jej w gardle. Chyba śniła.
− Kiedy kończy pani pracę?
− O dwudziestej… − odpowiedziała niepewnie.
Mężczyzna pokiwał głową.
− Widzę, że nie jest pani przekonana – powiedział łagodnie. – Gdyby się pani zdecydowała, to będę czekał o dwudziestej dwadzieścia przy południowym wyjściu. – Aramowicz obdarzył ją jeszcze jednym serdecznym uśmiechem i ruszył w głąb galerii.
Ruch w centrum handlowym był średni, pomimo zbliżających się wielkimi krokami Świąt Bożego Narodzenia. Większość kupujących przymierzała się pewnie do weekendu, aby poświęcić cały dzień na zakupy.
Wiktor znalazł przeszkloną windę i wjechał nią na poziom restauracyjny. Stamtąd o rzut beretem miał do kina. Mijając Pikanterię nie omieszkał porównać podkolorowanego zdjęcia na ulotce z szarą rzeczywistością przepełnionej restauracji. Kelnerki w krótkich szortach i wydekoltowanych zielonych bluzkach uwijały się pośród małych kwadratowych stolików.
Mężczyzna wszedł na teren multipleksu i skierował się do kolejki przy kasach. Odstał swoje, a gdy nadeszła w końcu jego kolej, uśmiechnął się uprzejmie do zblazowanego kasjera, który siedział tutaj już siódmą godzinę.
− Dzień dobry – przywitał się. – Chciałbym rozmawiać z menadżerem.
Chłopak po drugiej stronie kontuaru wyraźnie się ożywił.
− Stało się coś? – zapytał zaniepokojony.
− Nic, co by pana dotyczyło – uspokoił go Aramowicz.
Marcin Wikliński zeznał policji, że w czasie zabójstwa Katarzyny Gruszy był w kinie na jednym z tych niedorzecznych filmów o superbohaterach. Nie posiadał biletu z seansu, ale doskonale pamiętał tytuł filmu, godzinę emisji i numer miejsca, na którym siedział w tym właśnie kinie. Pamiętał też bardzo dużo innych szczegółów, które skrupulatni funkcjonariusze policji rzecz jasna zanotowali. Żadnemu z nich nie chciało się jednak zweryfikować zasłyszanych informacji.
Aramowicz nie zakładał, że Marcin ich okłamał, ale z doświadczenia wiedział, że dużą liczbę zupełnie nieistotnych szczegółów przytaczają zazwyczaj osoby, które zmyślają.
− Dzień dobry, jestem menadżerem. W czym mogę pomóc?
Wiktor spojrzał na starszą od niego kobietę, ubraną w niebieską marynarkę i białą koszulę. Mocny makijaż miał zapewne na celu zamaskować przemęczenie, malujące się na jej twarzy.
− Możemy porozmawiać na boku? – zapytał mężczyzna. – Nie chcę wstrzymywać niepotrzebnie kolejki.
Kobieta zaprowadziła Aramowicza w ustronny kąt, obok jednego z obklejonych plakatami filarów.
− Moje nazwisko: Aramowicz – przedstawił się. – Jestem prywatnym detektywem i prowadzę śledztwo. – Wyciągnął licencję z wewnętrznej kieszeni płaszcza i okazał menadżerce. Ta przyjrzała się dokumentowi zaskoczona, ale nie odezwała się słowem. – Potrzebuję informacji odnośnie filmu wyświetlanego w waszym kinie. Wszystkie dane są tutaj. – Podał kobiecie złożoną karteczkę.
Ta rozłożyła ją podejrzliwie i po przeczytaniu uniosła brwi zaskoczona.
− Chodzi panu o ten jeden film? – zapytała.
− Zgadza się. – Przytaknął. – Nie fatygowałbym pani, gdybym był w stanie znaleźć taką informację w internecie – zapewnił.
− Naturalnie. – Uśmiechnęła się sztucznie. – Mogę jeszcze raz zobaczyć pana legitymację?
Aramowicz pokazał ponownie dokument, po czym został poproszony o chwilę cierpliwości. Kobieta zniknęła za szarymi drzwiami z zamkiem magnetycznym. Czas oczekiwania urozmaicił sobie oglądając na wielkim plazmowym ekranie zapowiedź najnowszego filmu akcji z cyfrowo już wygenerowanym Brucem Willisem. Osiągnięcia technologiczne współczesnej kinematografii robiły na nim wielkie wrażenie, ale nie takie, jak namacalne efekty specjalne z lat osiemdziesiątych. To dopiero była magia.
Drzwi trzasnęły i menadżerka pojawiła się ponownie.
− Film, o który panu chodzi nie był u nas wtedy wyświetlany – powiedziała, kiedy do niej podszedł.
− To może o zbliżonej godzinie? – zapytał.
− Nie rozumie pan – odparła. – W ogóle go nie wyświetlaliśmy tego dnia.