
- SPOTKANIE NA PARKINGU -
− Ostrożnie z tym – złajał Wiktora Daniel.
Załadowywali do fiata deski tarasowe. Kiedy Aramowicz wsuwał jedną z nich, ześlizgnęła się z ustawionego już słupka i spadła na twardą blachę wystającego nadkola.
− Widzisz? – Karaś wskazał mu szczerbę w zaoblonej krawędzi deski. – Takie rzeczy chłopaki będą musieli odciąć, a desek mają ograniczony metraż.Wiktor pokiwał głową ze zrozumieniem i obiecał, że będzie ostrożniejszy.
− Ja myślę – odparł mężczyzna i zniknął w drzwiach hali.
Kiedy wszystkie deski trafiły już na samochód, Marcin spiął je pasem ściągającym, a na jednej z najdłuższych, wystających niemal dwa metry za tylny zderzak, zawiązał czerwoną chorągiewkę.
− Daniel – Marcin zajrzał przez szparę w drzwiach – dałbyś mi któregoś z chłopaków do rozładunku.
− No, chyba cię pojebało – roześmiał się Karaś bezczelnie. – Przecież na budowie będzie trzech chłopa do noszenia.
− Będzie albo i nie – stwierdził kierowca. – Nie wiem, czy są na miejscu. Może Andrzej wysłał ich gasić pożar na innej budowie.
− To zadzwoń do Wojtka i zapytaj.
− Dzwoniłem – skłamał. – Nie odbiera.
Daniel zrobił minę, jakby wody mu odeszły. Nie trawił, kiedy podbierano mu ludzi z produkcji.
− Dobra, weź sobie nowego – powiedział tonem, jakby Wiktor nie był wart funta kłaków.
Zadowolony Marcin zamknął drzwi i skinął ręką na Aramowicza.
− Jedziesz ze mną – oświadczył.
Nim zdążyli opuścić ulicę Żarową, słońce zdołało rozegnać ciężkie depresyjne chmury, zwiastujące śnieg. Marcin jechał ostrożnie, wolno pokonując wybrakowany miejscami asfalt. Zwracał uwagę na zachowanie samochodu, jakby pakę mieli zapełnioną dynamitem, a nie deskami. Z tyłu nie dochodziły jednak żadne niepokojące dźwięki, które sugerowałyby, że towar został źle zabezpieczony.
Kiedy kilka minut później wbili się w gęsty korek aut, Marcin wyraźnie się rozluźnił. Wygrzebał z kieszeni paczkę papierosów, wyjął jednego i podpalił zapalniczką samochodową.
− Mam nadzieję, że ci nie przeszkadza – bardziej stwierdził, niż zapytał.
− Sam też palę – odpowiedział Wiktor.
Prawdą jednak było, że ograniczał, bo chciał rzucić. Nie dla zdrowia – tego ze sobą do grobu nie zabierze – ale dla wydolności organizmu.
Marcin musiał dostrzec jego niewyraźną minę, bo opuścił szybę.
− Ładna pogoda się zrobiła. – Wiktor próbował zająć myśli czymś innym, niż oplatający go ciasno aromatyczny dym z papierosa, który zdążył już pobudzić część jego mózgu odpowiedzialną za wydzielanie dopaminy.
Po chmurach faktycznie nie został nawet ślad. Poranne grudniowe słońce odbijało się od wilgotnej karoserii samochodów przed nimi, mieniąc się białym złotem.
− No, nie pada – stwierdził Marcin i energicznie uderzył w klakson. Samochód, który próbował włączyć się do ruchu z kończącego się pasa, zatrzymał się gwałtownie. – Spierdalaj – krzyknął przez szybę do mocno skonfundowanego kierowcy.
− Miał pierwszeństwo – zauważył Aramowicz. – Jazda na suwak – wytłumaczył, kiedy Marcin spojrzał na niego, jakby zobaczył kosmitę.
− A ty co, drogówka?
Wiktor wzruszył ramionami. Zawsze uważał, że brak kultury na drodze jest jednym z czynników wywołujących niebezpieczne sytuacje, które często kończą się stłuczkami albo czymś gorszym.
− To gdzie jedziemy? – zapytał, opuszczając nieco szybę po swojej stronie. Chęć zapalenia papierosa rosła z każdą minutą.
− Na Żoliborz. – Marcin włożył papierosa do ust i kierując tylko lewą ręką, prawą zaczął ustawiać nawigację w telefonie.
Kilka przecznic dalej zmienili pas i skręcili w luźniejszą ulicę.
Marcin cisnął niedopałek za okno i włączył nawiew, aby przewietrzyć kabinę.
− Długo pracujesz w firmie? – zapytał Wiktor.
− Będzie już ponad rok.
− I od początku jako kierowca?
− W zasadzie tak... Ze dwa pierwsze tygodnie przepracowałem z chłopakami na warsztacie, a potem już jako kierowca. – Marcin wrzucił luz i dotoczył się do czerwonego światła.
− To pewnie cię ominęły te awantury w firmie...
− Jakie awantury? – Zmarszczył brwi i przyjrzał się badawczo Wiktorowi.
− No te między szefem i jego żoną.
− A skąd ty o tym wiesz? – Mężczyzna wbił w niego spojrzenie, jakby próbował przejrzeć go na wylot.
− Od chłopaków – wyjaśnił prędko Wiktor.
Marcin jednak wciąż przyglądał mu się podejrzliwie, aż wyrwał go z tego stanu samochód za nimi, który zaczął przeciągle trąbić. Spojrzał na zielone światło na sygnalizatorze i wrzucił bieg.
− Większość z nich pewnie mnie ominęła – stwierdził zdawkowo. – Na kilka się jednak załapałem – dodał po chwili.
− Chłopaki nie bardzo potrafili mi wyjaśnić, o co tak właściwie się cisnęli... – Spojrzał z nadzieją, że może on rzuci na to trochę światła.
− Wydaje mi się, że od pewnego momentu to już o wszystko – stwierdził. – Wiesz, jak ktoś zaczyna ci działać na nerwy, czego by nie zrobił, będzie ci wadzić.
Wiktor pokiwał głową ze zrozumieniem. Pamiętał, jak parę lat temu gościł w swoim mieszkaniu matkę przez okres kilka miesięcy. Robiła remont kawalerki i stwierdziła, że głupotą jest wynajmować coś na ten czas, kiedy ma się syna z własnym mieszkaniem. Po dwóch tygodniach nie wytrzymał i wyprowadził się do biura. Tłumaczył się tym, że jest zawalony robotą i wracał tylko na weekendy. Nie dziwił się zatem zbytnio, że małżeństwo, które przebywało ze sobą niemal przez całą dobę, zaczęło tak eskalować swoje problemy.
− Wydaje mi się jednak – kontynuował po chwili namysłu – że wszystko zaczęło się od sąsiada – powiedział.
− Sąsiada? – zainteresował się Wiktor. Zastanowił się szybko i zapytał, czy ona jego czy on ją.
− Co znaczy: „ona jego czy on ją”? – Marcin nic nie rozumiał.
− Zdradził – wyjaśnił Aramowicz i poparł słowa jednoznaczym ruchem rąk.
− Nie, daj spokój – skrzywił się mężczyzna. – Sąsiad podchodził pod siedemdziesiątkę. – Potrząsnął głową, starając się wyrzucić z głowy wizję, która zaczęła mu się kształtować.
− To o co poszło? – Wiktor zamienił się w słuch.
− Któregoś razu, jak ogarniałem w biurze faktury, do firmy przyszedł jakiś gość w garniturze. Andrzeja nie było, więc uderzył z interesem do Kaśki. Okazał się deweloperem. Mówił, że kupili już działkę sąsiada za... chyba cztery miliony, czy coś koło tego... Nie bardzo się temu wszystkiemu przysłuchiwałem, ale gość zostawił jej teczkę i wyszedł. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że w środku musiała być oferta kupna działki, na której stoi firma. – Marcin depnął z całej siły na pedał hamulca.
Wiktora wbiło w pasy i z przerażeniem patrzył, jak zbliżają się do przeszkody przed nimi. Fiat zatrzymał się z piskiem kilkanaście centymetrów od kobiety prowadzącej wózek dziecięcy.
Marcin wysiadł wściekły i zaczął rugać porządnie wystraszoną już matkę, że samochód dostawczy to nie rower i nie może wymuszać na nim pierwszeństwa. Nie pomogły argumenty blondynki, że przecież jest na przejściu dla pieszych.
Aramowicz przyglądał się całej sytuacji wciąż wbity w pasy, z szeroko otwartymi oczami. Kiedy uświadomił sobie, że wstrzymuje oddech, rozluźnił się nieco i wypuścił łapczywie nagromadzone powietrze z płuc.
Kierowca posłał kobiecinie kilka jobów na do widzenia i wrócił wściekły do samochodu.
− Nic do tępej dzidy nie dociera – wytrząsał się. − Myśli, że jak ma pierwszeństwo na pasach, to ja dokonam cudu i zatrzymam w miejscu rozpędzony samochód. – Sięgnął po papierosy do kieszeni.
− Masz poczęstować? – zapytał Wiktor, próbując uspokoić wciąż łomoczące w piersi serce.
Marcin dał mu papierosa i po chwili obaj koili nerwy nikotyną.
− Tylko mi tutaj nie kiepuj – ostrzegł. – Obiecałem Andrzejowi, że nie będę jarał w samochodzie – wyjaśnił i opuścił szyby z obu stron.
Kilka kolejnych kilometrów pokonali w milczeniu, smakując gryzący papierosowy dym.
Wiktor podziwiał, z jaką łatwością przychodzi kierowcy dynamiczna jazda po mieście. Doskonale się orientował, z jaką prędkością powinien się poruszać na danym odcinku ulicy, aby nie zdążyło go zatrzymać czerwone światło.
− Twoje rejony? – zapytał, wyrzucając za okno niedopałek.
Marcin spiorunował go wzrokiem.
− Bardzo pewnie się tutaj poruszasz – wyjaśnił natychmiast Aramowicz.
− Nie – skłamał mężczyzna. – Po prostu często tędy jeżdżę. – Zwolnił, aby światło zdążyło się zmienić na krwistą czerwień.
Mężczyźni zaczekali w milczeniu, aż będą mogli ponownie ruszyć. Kiedy Marcin wrzucił pierwszy bieg, a potem drugi i trzeci, Wiktor zastanawiał się nad postacią Joanny.
− A ta babeczka z biura... – zaczął.
− Joanna?
− Tak, ona... To faktycznie kochanka szefa?
Kierowca ponownie obdarzył Aramowicza podejrzliwym spojrzeniem.
− Dużo wiesz, jak na trzeci dzień pracy – zauważył.
− Chłopaki z warsztatu chętnie się dzielą takimi rewelacjami.
Marcin pokiwał głową, jakby to nie była dla niego żadna nowość.
− Nie wiem czy nie lepszym terminem byłaby „kandydatka na żonę” – stwierdził po chwili namysłu. – Mieszkają razem od dłuższego czasu, a Andrzej pilnuje, aby niczego jej nie brakowało. Dał jej nawet pracę.
− Nie obawiał się, że ta cała Kaśka wpadnie kiedyś na firmę i się dowie?
− Według Andrzeja najciemniej jest zawsze pod latarnią, ale moim zdaniem Kaśka zdawała sobie sprawę z sytuacji, jednak trzymała tego asa w rękawie na specjalną okazję – stwierdził i zmienił pas ruchu. – No i czego na mnie trąbisz, baranie? – zirytował się, bo manewr, który wykonał, nie spodobał się kierowcy z tyłu. – Słoń by się między nami zmieścił – stwierdził, spoglądając w boczne lusterko.
− A ta cała Joanna była od początku świadoma sytuacji, w jakiej się znalazła?
− Co ty książkę piszesz? – prychnął mężczyzna. – Zadajesz za trudne pytania – stwierdził i nie odrywając wzroku od bocznego lusterka, przyhamował ostro, bo kierowca za nim, oprócz klaksonu, zaczął również błyskać światłami.
Przekomarzali się tak jeszcze przez kolejnych kilka przecznic, aż w końcu Marcin zjechał na pas do skrętu, a facet minął ich z ręką wbitą w klakson.
− I jak w tym kraju ma być lepiej? – zapytał mężczyzna z wyrzutem.
Wiktor musiał przyznać, że jeszcze nie widział, aby ktoś jeździł w taki sposób. A już na pewno nie samochodem dostawczym, wyładowanym długimi dechami.
Kiedy w końcu podjechali pod wskazany adres, Marcin wyjął telefon z uchwytu na szybie i zadzwonił, aby ustalić, czy któryś z montażystów jest na miejscu. Okazało się, że wszyscy.
Po otwarciu bramy, kierowca wjechał tyłem na podwórko niedawno wybudowanego, imponującego domu z czerwoną dachówką. Jeszcze nie posiany trawnik czekał na postawienie tarasu i pergoli.
Ledwo Wiktor zdążył wysiąść z auta, podszedł do niego, na oko, trzydziestoparolatek w znoszonych spodniach roboczych i grubej bluzie.
− Cześć – przywitał się. – Nowy? Jestem Romek.
Roman Cyryński był krótkoostrzyżonym bardziej młodzieńcem niż mężczyzną o okrągłej, lekko pucułowatej twarzy z dziewiczym zarostem pod nosem. Prawdziwy wiek zdradzały jedynie zmęczone życiem oczy, otoczone kurzymi łapkami.
− Wiktor. – Aramowicz uścisnął spracowaną dłoń.
− Coś ty nam przywiózł? – rozbrzmiał niski głos po drugiej stronie samochodu. Należał do Wojciecha Pruskiego – mężczyzny w średnim wieku, którego łatwiej było obejść niż przeskoczyć. Szczupły, z przerzedzonymi już włosami, na tyle długimi, że wiązał je z tyłu głowy w siwiejącą kitkę, stał podparty pod boki, przyglądając się sceptycznie zawartości paki fiata.
− To ty tyle lat pracujesz w zawodzie i nie wiesz, jak wyglądają deski tarasowe? – zakpił kierowca, po czym wszedł na samochód, aby rozpiąć pasy transportowe.
− Co to jest, to ja widzę, tylko zastanawiam się po cholerę żeś nam to przywiózł? – Wojciech pokręcił głową z niedowierzania.
− Przywożę to, co mi dają – stwierdził krótko mężczyzna. – Chodź Wiktor, pomożesz mi.
Aramowicz odsunął boczne drzwi, aby dostać się do jednego z mocowań, w którym zaklinował się hak od pasa ściągającego.
− A to kto? – zapytał opryskliwie trzeci z mężczyzn.
Był najniższy z całej trójki i wyglądał na najstarszego, jednak po chwili dłuższej obserwacji śmiało można było obarczyć taki stan rzeczy nadużywaniem alkoholu.
− To jest Wiktor – odpowiedział Robertowi Roman, nim Aramowicz sam zdążył się przedstawić.
− I co, może jeszcze nam go zostawisz do pomocy? – prychnął Robert Mitras.
− Zabrałem go, bo nie wiedziałem, czy będziecie, a w pojedynkę ciężko rozładować samochód – odparł Marcin i odpiął kolejny pas.
− Ty, weź na chwilę zostaw ten rozładunek i chodź, to ci coś pokażę.
Kierowca z miną męczennika wyszedł z samochodu i stanął obok Wojciecha.
− Co? – zapytał.
− Widzisz to? – mężczyzna wskazał na położone na betonowych bloczkach legary, tworzące ażurową konstrukcję, przytuloną do południowej ściany domu.
− No. Macie kręcić taras. Dlatego przywiozłem wam deski. – Marcin poklepał Wojciecha po ramieniu ciężkim łapskiem i już chciał zrobić w tył zwrot kiedy mężczyzna go powstrzymał.
− Owszem – przyznał. – Mamy kręcić taras, ale mamy też stawiać pergolę. Rozumiesz?
Kierowca wzruszył ramionami.
− Najpierw musimy postawić pergolę, aby móc położyć pod nią taras – wytłumaczył Pruski.
− Co za problem? Najpierw położycie taras, a potem...
− Chłopie – przerwał mu ostro mężczyzna – słupy pergoli mają być wpuszczone w taras.
Marcin zastanowił się przez chwilę.
− No to wytniecie sobie potem w deskach otwory na słupy. W czym problem? – zapytał.
− Ty w ogóle wiesz, co mówisz? – zapytał rozbawiony Robert.
Intensywny kolor jego twarzy sugerował, że zdążył dzisiaj już coś chlapnąć.
Kierowca obrócił się do niego i stwierdził, że faktycznie nie wie, bo jego obowiązkiem było przywieźć im towar i to zrobił. A jeśli coś im się nie podoba, to niech walą do Andrzeja.
− Dzwoń do niego, Robek – polecił Wojciech i odszedł na bok, aby zapalić.
Po kilku minutach rozmowy, podczas których Marcin wraz z Wiktorem zdążyli już rozładować kilkanaście desek, Robert rozłączył się i polecił Romanowi, aby im pomógł.
− No i? – zapytał Wojciech zaciągając się dymem.
Mężczyzna westchnął.
− Andrzej powiedział, że mamy kręcić taras, bo musi wziąć za niego pieniądze, aby miał za co zamówić materiał na pergolę.
− Pięknie. – Pruski strzelił niedopałkiem w krzaki. – A wspomniałeś mu o kolejności robót?
− Owszem. Uznał, że damy sobie radę.
− Jakie to szczęście, że jestem na wypowiedzeniu – skwitował. Wciągnął w płuca zimne, grudniowe powietrze i poszedł obejrzeć ryflowane deski, które już zdjęli z paki.
Rozładunek reszty zajął prawie dwadzieścia minut. Gdy skończyli, a deski spoczęły na nierównych stosach, Wojciech polecił Romanowi i Robertowi, aby pozaznaczali ołówkami fragmenty do wycięcia, a sam wraz z Marcinem wypalił kolejnego papierosa. Wymienili przy tym parę uwag odnośnie funkcjonowania firmy, po czym Marcin polecił Wiktorowi, aby wsiadł do fiata, i ruszyli w drogę powrotną.
− Jak na tyle robót, o których wspominał Krystian, trzech montażystów to mało – zauważył Wiktor, kiedy wyjechali już z Żoliborza.
Marcin zapowiedział, że musi jeszcze załatwić kilka spraw na mieście, zanim wrócą, więc kierowali się teraz do centrum.
− Było ich więcej – odparł – ale się pozwalniali. Wojtek też jest zresztą na wypowiedzeniu, więc będzie jeszcze mniej.
− To ilu ich było kiedyś?
Marcin milczał przez chwilę, po czym powiedział:
− Dwa razy więcej. Tworzyli trzy zespoły montażowe i to jeszcze w czasach, kiedy firma normalnie funkcjonowała. Już wtedy mieli co robić.
− Domyślam się – odparł Wiktor. Andrzej nie trzymałby ich przecież w firmie, gdyby byli zbędni. – Może powinienem poprosić szefa, aby mnie wysłał na montaże – zaproponował.
Marcin uśmiechnął się półgębkiem.
− Musiałbyś mieć ze dwie wątroby, aby tam wytrzymać – stwierdził rozbawiony. − Źle ci się pracuje z chłopakami na warsztacie? – zapytał.
− Są w porządku... No, może z wyjątkiem Daniela – stwierdził, przypominając sobie obłęd w jego oczach, kiedy pospieszał chłopaków.
− Nie jesteś odosobnionym przypadkiem. – Marcin wrócił wspomnieniami do Bartka, który kiedyś pracował na warsztacie. Daniel tak mu zalazł za skórę, że chłopak w akcie zemsty przykleił mu buty do posadzki. Karaś się wściekł i nagadał Andrzejowi, że ten się na niego rzucił z pięściami. Został zwolniony dyscyplinarnie i Andrzej odmówił mu wynagrodzenia, strasząc konsekwencjami prawnymi.
Od chłopaków słyszał potem, że Daniel niemal przed każdym nowym pracownikiem chełpił się swoim osiągnięciem.
− Jest... – Wiktor przez dłuższą chwilę szukał odpowiednich słów – wyjątkowo przykro usposobiony – powiedział wolno i wyraźnie, jakby chciał podkreślić swoją niechęć do jego osoby.
− Wszystkich wkurwia. No... może z wyjątkiem Andrzeja, który zrobił sobie z niego niewolnika idealnego. Andrzej mówi „skacz” i Daniel skacze. „Turlaj się” i się turla. Zupełnie, jakby nie miał mocy sprawczej nad własnym życiem – powiedział.
− Więc to nie jest tylko pracoholizm? – zapytał Aramowicz.
Marcin spojrzał na niego rozbawiony.
− Czy ja wyglądam na psychiatrę? Jestem kierowcą i na tym się skupiam. Jeszcze tego brakowało, abym rozkminiał cudze problemy. – Odbił w mniejszą uliczkę i wjechał na nieduży parking przy osiedlowym sklepie. Zatrzymał samochód byle jak, włączył światła awaryjne i odpiął pas. – Zaczekaj tutaj – powiedział i wysiadł.
Aramowicz, zaintrygowany obserwował w bocznym lusterku gdzie Marcin zmierza. Sądził, że podjechali pod sklep, bo potrzebował coś kupić, ale poszedł w zupełnie przeciwnym kierunku.
Kierowca przeszedł przez cały parking, przeciął ulicę, po czym podszedł do volkswagena Golfa, zaparkowanego na krawężniku.
Wiktor nie widział w lusterku zbyt wiele szczegółów, ale wyglądało na to, że Marcin odebrał coś przez opuszczoną szybę samochodu i wsadził do kieszeni spodni. Gdy tylko ruszył z powrotem, Golf odjechał.
− Już? – Wiktor udał zaskoczonego, kiedy mężczyzna wsiadł do samochodu.
− Tak, musiałem tylko coś zwrócić znajomemu. – Wyłączył światła awaryjne i wyjechali z powrotem na ulicę.
Jeździli po mieście, załatwiając firmowe sprawunki, jeszcze przez ponad godzinę. Przez cały ten czas Wiktor zachodził w głowę, co takiego mogła skrywać kieszeń Marcina. Było to z pewnością coś małego, bo bez problemu mieściło się w spodniach. Narkotyki? Pieniądze? Kradziona biżuteria? Miał pewność, że to coś nielegalnego, w innym przypadku dlaczego by skłamał, mówiąc że coś oddał, skoro było zupełnie odwrotnie?
Kiedy wjechali w końcu na teren firmy, Aramowicz zobaczył Andrzeja, który właśnie wsiadał do samochodu. Ledwo fiat zdążył się zatrzymać, mężczyzna wyskoczył i chwilę potem dopytywał się już o kwestionariusz do umowy.
− Spieszę się – odpowiedział bez ogródek Andrzej i odpalił silnik. – Idź z tym do Joanny, bo naprawdę nie mam czasu.
Wiktor, trochę spokojniejszy, poszedł pomóc Marcinowi w rozpakowywaniu samochodu.
Zaniósł dwa wiadra kleju Danielowi, który wskazał tylko, gdzie ma je postawić, i poszedł prosto do biura. W pomieszczeniu zastał jednak tylko Marcina, który wkładał do segregatora świeże faktury.
− Co jest? – zapytał, nie podnosząc nawet wzroku znad zaściełanego papierami biurka.
− Jest Joanna? – zapytał zupełnie już zdezorientowany Aramowicz.
− Dzisiaj jej nie ma. – Kierowca wsunął ostatni druk w przezroczystą koszulkę i zamknął niebieskie okładki. – A co potrzebujesz?
− Andrzej powiedział, abym poszedł do Joanny po kwestionariusz... – przerwał raptownie, bo zupełnie nie wiedział, jak opisać tę sytuację.
− Stary numer. – Olbrzym uśmiechnął się pod nosem. – Nas też tak czasem spławia.
Wiktorowi ręce opadły. Andrzej nie mógł mu powiedzieć, że załatwią to, jak wróci? Mógł – dotarło nagle do niego – ale wie, że dzisiaj już nie wróci.
Marcin musiał coś wyczytać z jego wyrazu twarzy, bo podszedł do biurka Joanny i zaczął przeglądać zawartość jednego z segregatorów.
− Masz. – Wręczył mu po chwili kwestionariusz do wypełnienia. – Pisz drukowanymi literami.
Wiktorowi natychmiast ulżyło. Sczerze podziękował i poszedł za ścianę, aby na spokojnie wszystko wypisać.
Kiedy po przerwie dołączył do chłopaków w warsztacie, zastał ich przepuszczających deski przez frezarkę. Daniel wpuszczał w maszynę to, co podawał mu Krystian, a Janek odbierał przefrezowany już materiał po drugiej stronie i podawał Adamowi, który układał deski na palecie.
Korzystając z faktu, że nikt nie zauważył jego przyjścia, Aramowicz stanął na uboczu i z uwagą przyglądał się całemu procesowi. Zajęcie wyglądało na monotonne, jednak wychwycił pewne szczegóły świadczące, że przynajmniej Daniel i Krystian poświęcali temu zajęciu pełnię uwagi.
Janek z Adamem sprawiali natomiast wrażenie znużonych. Obaj mieli w uszach słuchawki i zapewne słuchali muzyki.
Janek w pewnym momencie sięgnął do kieszeni po telefon i spojrzał na wyświetlacz. Powiedział coś do Daniela, czego ten najwyraźniej nie usłyszał przez huk maszyny, i wyszedł na zewnątrz.
Adam, który teraz został sam, próbował w pojedynkę odbierać deski i układać je na palecie, ale zupełnie nie potrafił się z tym uporać.
Wiktor natychmiast ruszył mu z pomocą, ale Daniel wyłączył po prostu frezarkę. Wyglądał, jakby krew mu się gotowała w żyłach.
− Kurwa mać! – przeklął soczyście. – Gdzie on znowu polazł?
− No, a gdzie mógł pójść? – zapytał Krystian retorycznie.
Daniel obrzucił kolegę wściekłym spojrzeniem, jakby to była tylko i wyłącznie jego wina, po czym poszedł obejrzeć przefrezowane deski.
Kiedy Janek wrócił do warsztatu, Daniel w niewybrednych słowach pouczył go − z tego, co Wiktor zrozumiał, nie po raz pierwszy − że nie może ot tak opuszczać stanowiska, dopóki maszyna działa, bo to właśnie on odpowiada za materiał, który z niej wychodzi, a nie Adam.
Janek wyglądał na mocno urażonego tą uwagą, ale nie odezwał się ani słowem.
Frezarka ponownie poszła w ruch. Po kilkunastu przepuszczonych deskach teraz Karaś sięgnął do kieszeni po telefon i po chwili bez słowa wyszedł na plac, aby odebrać połączenie.
Krystian wyłączył frezarkę i spojrzał rozbawiony na chłopaków. Adam również się uśmiechał, ale Janek był dosyć wzburzony.
− Widzieliście, jaki imbecyl? – warknął. – Pieprzony hipokryta. – Spojrzał po reszcie i machnął ręką. – Pierdolę go – stwierdził. – Jakby pytał, to poszedłem do kibla – powiedział i opuścił warsztat.
− Oni to chyba za sobą nie przepadają, co? – zapytał Aramowicz.
− Faktem jest, że Janek już któryś raz odstawia taki numer i nic do niego nie trafia – powiedział Matuszak, przecierając blat frezarki szmatą z płynem poślizgowym. – Daniel słusznie się wścieka. Inna sprawa, że robi dokładnie to samo.
− To Jankowi często tak pilno wyjść na zewnątrz? – zapytał zaskoczony Wiktor. – Ma jakieś refluksy?
Chłopaki roześmiali się.
− Pilno mu, bo diler czeka z trawą – wyjaśnił Adam. – Deski zaczekają, zioło nie.
− Ale chyba nie poszedł teraz jarać? – zapytał.
Chłopaków znowu rozbawiły słowa mężczyzny.
− Nie... – Krystian pokręcił głową.
− Janek lubi celebrować. – Adam trzymał w dwóch palcach wyimaginowanego skręta, po czym zbliżył go wolno do ust i przybrał błogi wyraz twarzy.
− On to lubi sobie usiąść w piątek przy jakimś filmie albo meczu, odpalić browarek, jakieś chipsy, no i blanta – tłumaczył Krystian, który sam nie potrafił zrozumieć takich uciech.
− W każdy piątek?
− Tak twierdzi, ale sądząc po jego częstych poniedziałkowych absencjach, to i w weekendy się okadza.
Aramowicz pokręcił głową z niedowierzaniem.
− To co, Daniel też... – wykonał ręką gest podobny do tego, który zaprezentował przed chwilą Adam.
− On? – Krystian zrobił wielkie oczy, jakby Wiktor posądził o jaranie zielska samą Matkę Teresę. – Co ty! Daniel gardzi takimi rzeczami – wyjaśnił. − Pewnie żona zadzwoniła i dlatego musiał odebrać.
− To miłe, że przynajmniej żonę przedkłada ponad pracę. Pewnie są ze sobą blisko.
Gromka salwa śmiechu zupełnie zbiła go z tropu.
Krystian otarł łzy i jeszcze przez długą chwilę uśmiech nie schodził mu z twarzy.
− Wręcz przeciwnie. Drą ze sobą koty przy byle okazji. A rozmowa telefoniczna jest jedną z nich. Daniel by sobie nie darował, gdyby z niej nie skorzystał.
Wiktor nie był do końca pewien, czy mężczyzna mówi to półżartem czy serio. Do momentu, kiedy Daniel wrócił na halę. Usta miał zaciśnięte w wąską siną kreskę, źrenice rozszerzone, a nozdrza drżały mu jak rozjuszonemu bykowi na corridzie.
Rozejrzał się po warsztacie i zagrzmiał:
− Gdzie on, kurwa, znowu się podział?
− Janek? – zapytał Adam, ale wystarczyło jedno spojrzenie Karasia, aby szybko sobie uświadomił, że przecież tylko jego brakuje w warsztacie. – Poszedł do kibla.
− Co ty taki podminowany? – zapytał Krystian, mrugając niezauważalnie do Wiktora.
− Też byś się wkurwiał, jakbyś miał pojebaną żonę – warknął. – Dzwoni do mnie i mówi, że jej brat ma niedługo urodziny. Całą rodziną zrzucają się po dwie stówy na nowy telefon dla niego. To ja pytam, czy mu sie stary zepsuł, a ona do mnie, że nie. Po prostu chcą mu kupić nowy. Tłumaczę tej piździe, że jak mu działa, to po chuj mu drugi. A ona do mnie z pretensją, żebym sam w takim razie coś wymyślił na prezent. Spierdalaj, mówię, to twoja rodzina, nie moja. Nic mu nie będę wymyślał. – Telefon w jego kieszeni rozbrzmiał znanym hiphopowym kawałkiem. Daniel wyszarpnął go i z zaciętym wyrazem twarzy wdusił czerwoną słuchawkę. – Wzięliśmy kredyt na samochód, zbliża mi się koniec ubezpieczenia, święta za pasem, a ta będzie rozpieprzała kasę na jakieś bzdury... – prychnął.
Trzasnęły drzwi po drugiej stronie warsztatu i zobaczyli Janka zmierzającego w ich kierunku.
− Bierz się za mycie kwasem wszystkich frezów – zawołał do niego Karaś mściwym tonem. – Nowy cię zastąpi przy maszynie.
Daniel skutecznie zagęścił atmosferę pracy do samego fajrantu. Odreagowywał nie tylko na Janku, ale zaczął również besztać Wiktora za to, że krzywo wyjmuje deski wychodzące z frezarki. Kiedy Krystian zaczął się wtrącać i tłumaczyć, że mężczyźnie najzwyczajniej brak wprawy, Daniel upomniał go, że jego praca też pozostawia wiele do życzenia.
Kiedy na koniec dnia przebierali się do wyjścia, Karaś, wściekły na cały świat, wyszedł bez słowa pożegnania, trzaskając drzwiami.
− Czekam dnia, aż mu żyłka w mózgu pęknie – powiedział z nadzieją Janek.
− W czym? – zapytał szczerze zaskoczony Krystian i wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Kiedy Wiktor zakładał płaszcz, zadzwonił mu telefon.
− Halo. – Przytrzymał smartfona ramieniem i zapiął suwak. – Wiesz, co... – Spojrzał na Krystiana, który pobrzękiwał wymownie kluczami. – Nie mogę teraz gadać, oddzwonię za chwilę. – Rozłączył się, zabrał rzeczy i wyszedł do samochodu.
Ledwo wyjechał za bramę, wyjął telefon z kieszeni i wybrał numer.
− No, jestem – powiedział do słuchawki. – Gdzie? Dobra. Okej, za niecałe pół godziny powinienem być.
Słowa te okazały się być jednak obietnicą bez pokrycia. Miasto stanęło. Padający od dwóch godzin śnieg okazał się potężną przeszkodą dla mniej wprawnych kierowców.
Samochody snuły się jak w kondukcie pogrzebowym. Co rusz rozlegały się klaksony sfrustrowanych tym faktem prowadzących auta terenowe, którzy mogli sobie pozwolić na większą prędkość na zaśnieżonych ulicach. Autobusy w aktach desperacji wymuszały pierwszeństwo, aby przedostać się z zatoczek przystankowych na przeciwległe pasy ruchu, a motorniczy w tramwajach już kilkadziesiąt metrów przed skrzyżowaniami obwieszczali swoje przybycie przeciągłym dzwonieniem.
„Armagedon” – pomyślał Wiktor i spojrzał na zegarek. Był już spóźniony dobre dziesięć minut. „Desperackie czasy wymagają desperackich posunięć” – stwierdził w duchu.
Zjechał z ulicy na przykryty śniegiem pas zieleni, oddzielający chodnik, włączył światła awaryjne, wysiadł i zamknął samochód.
Nasunął czapkę na uszy i postawił kołnierz płaszcza. Do miejsca spotkania miał jeszcze dwie przecznice, które pokonał w kilka minut. Skręcił na rozległy parking przed supermarketem i rozejrzał się po zaparkowanych samochodach. Srebrny ford z włączonymi światłami pozycyjnymi natychmiast przykuł jego uwagę. Upewnił się jeszcze, że w środku nie siedzi nikt obcy, i wsiadł na miejsce obok kierowcy.
− Wybacz śpóźnienie, ale widzisz, co się dzieje. – Przywitał się z kolegą, zdejmując czapkę.
Rosły, krótkoostrzyżony mężczyzna podał mu rękę. Beznamiętny wyraz twarzy, podkrążone oczy i kilkudniowa szczecina na policzkach sugerowały duże zmęczenie, które, sądząc po energicznej gestykulacji, zagłuszał dużymi dawkami kofeiny.
− Nie ma sprawy – powiedział. – Dzięki temu zdążyłem się kimnąć parę minut. – Sięgnął na tylne siedzenie po torbę sportową i wyjął z niej grubą tekturową teczkę. – Rozumiesz chyba, że nie mogę ci tego pożyczyć – powiedział, wręczając ją Wiktorowi.
− Naturalnie. – Pokiwał gorliwie głową. – Raport patologa też tu jest?
− Niestety, ale raport patologa trafił w obieg i chwilowo nie miałem do niego dostępu – wyjaśnił. – Ale tak: zgon nastąpił czterdzieści cztery do czterdziestu sześciu godzin przed znalezieniem ciała, między dziesiątą rano a południem. Przyczyną śmierci było uduszenie w wyniku wysokiego stężenia trihydrydoazotu w powietrzu, czyli amoniaku. Ponadto denatka miała stłuczenia na nadgarstkach i kostkach rąk. Prawdopodobnie od prób wydostania z pomieszczenia. Innych obrażeń patolog nie stwierdził.
Aramowicz pokiwał głową i otworzył opasłą teczkę. Znajdowały się w środku zeznania wszystkich pracowników, a także raporty i zdjęcia z miejsca zdarzenia. Te ostatnie od razu przykuły uwagę mężczyzny.
Na pierwszym z nich znajdowało się martwe ciało Katarzyny Gruszy, rozciągnięte na betonowym placu. Zadbana twarz trzydziestoośmiolatki wykrzywiona była w makabrycznym grymasie. Ubrana w jasnoszarą grubą jesienną sukienkę, złapaną w talii jasnozielonym paskiem, czarną skórzaną kurtkę i jasnozielone buty na obcasie wyglądała jak przysłowiowa królowa życia. Wrażenie to zaburzały jedynie: trocina wplątana w skrzętnie ułożoną fryzurę i fakt, że była martwa.
Według raportu i zeznań, Daniel i Krystian znaleźli ją w poniedziałek rano, kiedy zaczęli pracę, i po powiadomieniu służb wyciągnęli ją na zewnątrz. Myśleli, że może da się jej jeszcze pomóc, ale była tak sztywna i zimna, że szybko odpuścili reanimację.
Aramowicz zapamiętał zdjęcie i sięgnął po kolejne. Przedstawiało dobrze mu już znane wnętrze gazowni. Na zaścielonej trociną posadzce leżały rozrzucone rzeczy Katarzyny: telefon z rozbitym wyświetlaczem, pojedynczy klucz (jak potem wyczytał Wiktor, do bramy) oraz jasnozielona torebka. Znajdowały się w niej: szminka, puderniczka, napoczęta paczka papierosów, tabletki przeciwbólowe, klucze do mieszkania, portfel z gotówką, kilka tamponów i dyktafon.
Wiktor sięgnął po trzecią fotografię, obrazującą zawartość torebki, wyłożoną na blat stołu. Jego uwagę przykuła otwarta paczka papierosów marki Kross. Takie same dostrzegł w prowizorycznej popielniczce, pierwszego dnia pracy.
Dalsza część raportu nie była jednoznaczna. Zeznania Daniela Karasia i Krystiana Matuszaka różniły się drobnymi szczegółami. Jednym z nich był wyświetlacz smartfona Katarzyny Gruszy, który według Daniela od początku był rozbity, zaś Krystian obstawał przy tym, że kiedy znaleźli ciało denatki, telefon był cały. Zasugerował, że może w trakcie wynoszenia zwłok na zewnątrz, któryś z nich go nadepnął.
− Dostaliście się do zawartości smartfona? – zapytał Wiktor, chcąc sobie oszczędzić wertowania raportów.
− Nie znaleźliśmy niczego niezwykłego. Denatka wykonywała połączenia wychodzące do pracowników zakładu stolarskiego, ale wszyscy zgodnie twierdzą, że próbowała ich przekabacić na swoją stronę w sprawie rozwodu z mężem. Chciała, aby szpiegowali dla niej Andrzeja Gruszę. Szukała jakiegoś haka – wyjaśnił policjant. – Było też kilka połączeń przychodzących, ale bez znaczenia dla sprawy.
Aramowicz przewertował kilka stron w poszukiwaniu billingu telefonicznego. Połączenia przychodzące pochodziły od praktycznie wszystkich pracowników zakładu, z Andrzejem Gruszą na czele.
− Dyktafon? – zapytał, przyglądając się jeszcze raz zawartości torebki na zdjęciu.
− Pusty – stwierdził mężczyzna. – Brak odcisków palców innych niż denatki.
− A na miejscu zbrodni znaleźliście jakieś odciski palców, ślady butów, włosy?
− Kilka dni z rzędu padało, a w takim zakładzie produkcyjnym nietrudno o odciski palców, włosy, a nawet ślady krwi – odparł zrezygnowany oficer. – Monitoring też rzecz jasna nie działał.
− Tak, to wiem. – Aramowicz podrapał się po głowie.
Ponownie zagłębił się w protokół oględzin miejsca zbrodni.
Nawet jeśli sprawca pozostawił jakieś ślady, Daniel z Krystianem skutecznie je zatarli, wynosząc ciało na zewnątrz.
Odłożył protokół na bok i zabrał się za czytanie zeznań poszczególnych pracowników.
Kiedy skończył, śnieg już nie padał, a parking, na którym byli, zdążył się w dużej mierze opróżnić. Skorzystał z tego pracownik supermarketu, który na niedużym spychaczu jeździł w tę i we w tę po placu, zgarniając zalegający śnieg na boki.
Wiktor obudził kolegę i oddał mu teczkę. Zaspany policjant potrzebował chwili, aby dojść do siebie. Następnie pożegnali się i mężczyzna wysiadł z samochodu.
− Aramowicz – zawołał jeszcze do niego policjant przez opuszczoną szybę. – Nie muszę ci chyba tłumaczyć, że nasze spotkanie nie miało miejsca?
− Jakie spotkanie? – zdziwił się szczerze detektyw i ruszył do wysłużonego renault przez mrok nieoświetlonej ulicy.