Śmierć pod gruszą

- PRZEPROWADZKA -


Andrzej wiedział, że prędzej czy później będzie musiał pojawić się w firmie. Na szczęście pić mógł wszędzie.

Wysiadł z auta i rozejrzał się mętnym wzrokiem po placu. Odkąd wyszedł z domu, świat, który go otaczał, wydawał się nierealny, jakby osadzony za niewidzialną zasłoną. Tutaj sytuacja była identyczna.

Mężczyzna wciągnął nosem zimne powietrze. Ledwo wyczuwał smród ciemnego dymu wydobywającego się z komina hali. Teraz nabrał jeszcze większej pewności, że coś jest nie tak. Może dalej leżał pijany w domu, a to była tylko projekcja jego umysłu? A może wypił tyle, że niewiele już czuł?

„Przecież właśnie tego chciałeś” – zreflektował się prędko. – „Chciałeś przestać czuć”.

Wyjął zza fotela kierowcy plastikową torbę, zamknął samochód i poszedł do biura. Kiedy usiadł za swoim biurkiem wstał zaraz i opuścił roletę w oknie. Głowa mu pękała, a jasne światło dnia tylko pogarszało ten stan. Wrócił do biurka i siedział tam w bezruchu przez dłuższą chwilę. Kontemplował porozkładane na nim papiery. Nie potrafił jednak skupić się na treści tłustych nagłówków u szczytów stron.

Niespodziewanie poczuł w ustach obrzydliwy smak. To był jego język, wypalony doszczętnie alkoholem. Niechętnie wstał i podszedł do aneksu kuchennego. Wziął z suszarki względnie czystą szklankę i postawił ją przed sobą na blacie biurka. Następnie wyjął z plastikowej torby butelkę pełną złocistego płynu i napełnił szklankę do połowy. Od razu przypomniał mu się dowcip o piciu whisky w pracy, bo wygląda jak herbata. Łapczywie upił duży łyk. Ostry posmak destylatu błyskawicznie rozlał się po jego języku, wywołując przyjemny dreszcz ulgi.  Siedział w ciszy, sącząc powoli alkohol i zerkając co jakiś czas na puste biurko Joanny. Nim się obejrzał, szklanka była pusta, a długa wskazówka zegara na ścianie pokonała pełen obrót tarczy. Grusza siedział jednak dalej, pogrążony w odrętwieniu i niemocy.

W takim stanie zastał go Daniel, który bez pukania wszedł do biura. Już na pierwszy rzut oka poznał, że z Andrzejem jest coś nie tak. Kiedy podszedł bliżej i poczuł unoszące się opary alkoholu, wszystko stało się jasne.

− Cześć, Andrzej – przywitał się.

Grusza, jakby dopiero co się ocknął, spojrzał mętnym wzrokiem na Karasia.

− Hej – wychrypiał.

− Nie mogłem się do ciebie wczoraj dodzwonić, a dużo się tu działo.

− Mhm – mężczyzna bardziej burknął niż mruknął.

Daniel zachodził w głowę, co wywołało u szefa nagłą potrzebę zalania robaka. Miał nadzieję, że nic nie zagrażało firmie.

− Najpierw przyjechał jakiś gość, który był z tobą umówiony. – Karaś zrobił krótką pauzę, spodziewając się jakiejkolwiek reakcji. Ta jednak albo nie nastąpiła, albo była tak subtelna, że mężczyzna jej nie dostrzegł. – Pokazałem mu nasze inwestycje, ale nie był zainteresowany żadnym z naszych projektów. – Ponownie odczekał chwilę, nim kontynuował. – Koleś bujał w obłokach. Wymyślił sobie jakieś podwodne konstrukcje i... Słyszysz mnie? – zapytał niespodziewanie, widząc, że oczy Gruszy przymknęły się, jakby przysypiał.

− Taa... – mruknął Andrzej otwierając oczy i prostując się w fotelu biurowym.

− Facet ma ci wysmarować maila o całej sprawie, ale w moim odczuciu to jakiś lunatyk.

Andrzej patrzył się prosto na Daniela, ale kogo tam widział, diabli wiedzieli. Karaś miał przemożną chęć zapytać prosto z mostu, co się dzieje, ale szybko się powstrzymał. Nie miał czasu na wysłuchiwanie prawdopodobnie rzewnych historii o czyjejś śmierci bądź innych bzdurach.

− Mieliśmy tu też wczoraj wypadek.

Tym razem Grusza wykazał większe zainteresowanie. Ściągnął nieco brwi i przekrzywił głowę czekając na rewelację.

− No? – zachęcił Daniela, aby kontynuował.

− Stalowa rama do klejenia przewróciła się na Janka.

− Żyje? – zapytał Andrzej bezbarwnym głosem.

− Tak. Ma zmiażdżoną stopę. Marcin zawiózł go do szpitala. Nikt z zewnątrz się tutaj nie kręcił.

− Okej – odparł beznamiętnie Grusza.

− Miał mieć wczoraj operację. Myślałem, że Marcin do niego pojedzie, ale nie zjawił się dzisiaj w pracy. – Karaś patrzył na Gruszę wyczekująco. Nie dostrzegł jednak na jego twarzy, żadnej reakcji, więc zapytał wprost:

− Wiesz coś o tym?

Andrzej sapnął, jakby założył właśnie czterdziestokilogramowy plecak na obolały grzbiet.

Sięgnął leniwie do szuflady i wyjął teczkę opisaną: „Wnioski urlopowe”. Otworzył ją i po chwili pokiwał głową.

− Jakiś czas temu poprosił o dzień wolnego – wyjaśnił, po czym schował teczkę i zamknął szufladę. – Coś jeszcze? – zapytał, nalewając sobie kolejną porcję whisky.

Daniel z zaciśniętą żuchwą przyglądał się całemu procesowi. Zapowiadał się kolejny dzień bez obecności Andrzeja.

− Nie – burknął i wyszedł wściekły na korytarz. − To jest jakaś farsa – mruczał do siebie wracając do warsztatu. – Znowu wszystko na mojej głowie. Kurwa mać.

Tym razem strofowanie kolegów i gnębienie Adama nie przyniosły mu ulgi. Rozważał przez moment, czy nie zadzwonić do żony i na niej odreagować frustrację, ale wpadł na lepszy pomysł. Wyszedł na plac, wybrał numer i zaczekał aż odbierze znajomy głos.

− Daniel z tej strony – rzucił gniewnie do mikrofonu. – Co z naszą umową? Długo mam jeszcze, kurwa, czekać? – Gryzł dolną wargę i krążył po placu, jak lew w za ciasnej klatce. – Mam to w dupie, nie tak się umawialiśmy. Miała być przysługa za przysługę, a nie, kurwa, przysługa za wieczne nigdy. – Stanął raptownie i przycisnął słuchawkę telefonu mocniej do ucha. – No, to kiedy? Pamiętaj, że póki tego nie załatwisz, mam cię na widelcu. – Pokiwał nerwowo głową. – No, dobra. Dobra, kurwa, tylko tego nie spierdol – rzucił na koniec i się rozłączył.

Kiedy wrócił na halę, chłopaki właśnie rozkręcali kolejny sklejony stopień.

− Ostrożnie! – zbeształ Wiktora. – Rozkręcaj stopniowo, po kolei każdą śrubę. Jak coś pęknie, to będziesz miał przesrane.

Kolejne klejenia przebiegały w dosyć ciężkiej atmosferze, zapewnianej przez Karasia. Każde najmniejsze odstępstwa od spodziewanego efektu podsumowywał kwiecistym słownictwem, którego nie powstydziłby się niejeden chory na zespół Tourette’a. Pomimo że byli zmuszeni wykonać kilka poprawek, do godziny czternastej wszystkie stopnie miały już przyklejone wierzchnie obłogi.

Podczas gdy Daniel wraz z Adamem wykonywali pierwszy krok formatowania trepów na pile, Wiktor wraz z Krystianem czyścili ramki z zaschniętego kleju, aby następnie zanieść je z powrotem do składu, skąd je przynieśli.

Aramowicz z pewną obawą zerkał co jakiś czas na Adama. Chłopak wystraszonym wzrokiem śledził rozpędzone ostrze piły tarczowej i na sztywnych nogach odbierał od Karasia obrabiane stopnie. Kiedy w końcu skończyli, piła stanęła, a Adam odetchnął z nieskrywaną ulgą.

Karaś otrzepał się z pyłu i zarządził przeniesienie trepów w pobliże frezarki. Sam zaś odsunął wózek maszyny i zabrał się za wymianę frezu.

− Oho... – mruknął Krystian podając Wiktorowi dwa stopnie.

− Co jest? – zapytał od niechcenia Daniel, nie odrywając wzroku od roboty.

− Braciszek przyjechał – rzucił złośliwie Matuszak. – Ryglujcie drzwi.

− Co? Waldemar? – Daniel podniósł wzrok i spojrzał zaniepokojony przez okno na parkujący zielony samochód. – No i dobrze – stwierdził w końcu, po czym ponownie pochylił się nad frezarką. – Może ogarnie tego idiotę – mruknął z pogardą.

Waldemar zgasił silnik i wysiadł z auta. Rozejrzał się bacznie po placu, ale nie dostrzegł niczego nowego. Ciągnęło go, aby zajrzeć do chłopaków na halę – tam z pewnością dużo się działo – ale powstrzymał się. Koniec końców przyjechał do Andrzeja, a nie na pogaduchy. Przeciął plac i już po chwili otrzepywał buty przed wejściem do firmy. Kiedy wszedł do środka od razu ogarnęło go przyjemne ciepło bijące od kaloryferów. Chwilę potem był już w biurze. Zaskoczony wbił słaby wzrok w panujący półmrok. Wymacał włącznik i zapalił światło. Jego brat leżał na blacie swojego biurka i wyglądało na to, że śpi. Zaskoczony Waldemar podszedł bliżej, a kiedy dostrzegł na blacie niemal pustą butelkę i wysuszoną do cna szklankę, wszystko stało się jasne.

− Co ty, kurwa, wyprawiasz? – Trzasnął otwartą dłonią w blat, tuż przy głowie mężczyzny.

Andrzej poderwał się i prawie spadł z krzesła. Wodził nieprzytomnym wzrokiem wokół siebie, jakby dopiero co się tutaj pojawił.

− Waldek? – wybełkotał wpatrując się z niedowierzaniem w górującą nad nim postać brata.

− A kto inny? – warknął wściekły mężczyzna. – Rozum ci odjęło?

− Ccooo...? O co ci chodzi? – Andrzej wciąż borykał się z uznaniem wydarzeń za prawdziwe. Przetarł dłonią zaspaną twarz i ponownie wbił tępe spojrzenie w brata. – Co ty tu robisz?

− Co TY, kurwa, tu robisz? – Starszy Grusza pochwycił butelkę z blatu biurka i cisnął nią wściekły o ścianę. Szkło rozprysło się po całym biurze. W miejscu uderzenia pozostał na farbie nieduży kleks, który zaraz spłynął na podłogę. – Chlejesz w robocie?

− A co cię to obchodzi? – Andrzej splótł ramiona na piersi i przyjął postawę obronną.

− Słyszysz to? – Waldemar wskazał na drzwi prowadzące na korytarz, skąd dochodził cichy warkot frezarki.

− No i co?

− A, kurwa, to że jak któryś z chłopaków włoży, nie daj Boże, rękę w maszynę, to masz być, kurwa, trzeźwy, aby mu pomóc. Rozumiesz? – Starszy mężczyzna miażdżył brata wzrokiem, jak nic niewartego karalucha. Zamiast pokory w oczach Andrzeja dostrzegł jednak arogancję. Chwycił więc za szklankę i ją też roztrzaskał, tym razem o ścianę za plecami brata.

Kiedy Grusza poczuł szklane odłamki na karku, skulił się w sobie.

− Rozumiesz? – powtórzył pytanie Waldemar. Tym razem wolniej i dobitniej.

− Dobra... Dobra, rozumiem – wychrypiał Andrzej przez zaciśnięte ze strachu gardło.

Zapadła cisza, podczas której starszy z braci stał roztrzęsiony, ciskając gromy z oczu, zaś młodszy kulił się przed nim, chwiejąc się na fotelu.

− To szkoda, że cię wczoraj nie było – wybełkotał mężczyzna, aby przełamać groźne milczenie.

− Jak to?

− Janek miał wczoraj wypadek. Trafił do szpitala – wyjaśnił Andrzej.

− A ty gdzie wtedy byłeś? – W starszym Gruszy ponownie zaczął wzbierać gniew.

− W domu – odparł szybko Andrzej. – Piłem w domu.

Dopiero teraz Waldemar dostrzegł, że z jego bratem jest coś nie tak. Coś się zmieniło.

− Co się dzieje? – Podsunął sobie krzesło i usiadł po drugiej stronie biurka, jak petent.

− A co ma się dziać? Nic się nie dzieje – odparł Andrzej i mimowolnie powędrował wzrokiem w stronę biurka Joanny.

Starszy Grusza natychmiast to wychwycił. Dorastał razem z bratem i doskonale się orientował, kiedy ten nie mówił prawdy. Obrócił głowę przez ramię i spojrzał w miejsce, gdzie uciekł wzrok Andrzeja. Na pustym biurku Joanny nie było nawet jej służbowego laptopa.

− Gdzie twoja luba? – zapytał.

− Co? – Andrzej udał, że nie dosłyszał.

− Gdzie Joanna? – Tym razem Waldemar zapytał głośno i wyraźnie, niemal agresywnie.

− Ona... Ona... – Mężczyzna zapowietrzył się, jakby złapała go nagła czkawka.

− Zostawiła cię, co? – odgadł od razu Waldemar.

Młodszy Grusza chciał zaprzeczyć, odpowiedzieć coś niedbałym tonem, zbagatelizować zadane mu pytanie. Nie potrafił. Zamiast tego poczuł jak usta wykrzywiają mu się w grymasie rozpaczy, a oczy zachodzą łzami.

− Kurwa mać, ogarnij się. – Waldemar spojrzał zażenowany na wykrzywioną w bólu twarz brata. – Jesteś dorosłym facetem.

Andrzej o to nie dbał. W tym momencie ponownie poczuł się przegrany na całej linii. Nic innego się dla niego nie liczyło, tylko to uporczywe uczucie pustki.

− Kochałem ją – wyrwało mu się z piersi żałosne westchnienie.

− Najwyraźniej ona ciebie nie kochała. – Mężczyzna przewrócił oczami zażenowany. – Więc dobrze, że odeszła.

− Co?

− Kurwa, jajco. Skup się, chłopie, bo przez głupią babę zaprzepaścisz dziesiątki lat mojego życia, które poświęciłem tej firmie. – Waldemar wstał i nachylił się nad kwilącym młodszym bratem. – Uspokój się.

Andrzej zerknął na niego załzawionymi oczami i coś w jego spojrzeniu spowodowało, że po dłuższej chwili udało mu się opanować.

− Co mam teraz robić? – zapytał równie żałosnym tonem, co przedtem.

Starszy Grusza wyprostował się i wziął głęboki oddech. Przypomniały mu się ich szczeniackie lata, kiedy mały Andrzejek coś przeskrobał i przychodził do niego po ratunek, aby rodzice się nie dowiedzieli.

− Weź się w garść – odparł mężczyzna tonem, jakby to było panaceum na całe zło tego świata. – Prowadzisz firmę. Mnóstwo ludzi na tobie polega. Klienci, ale też twoi pracownicy. Schowaj swój egocentryzm w kieszeń i weź się do roboty, bo nim się obejrzysz, firma zacznie szorować po dnie. Słyszysz mnie? – Waldemar nachylił się i zdzielił brata dłonią po twarzy.

To natychmiast wyostrzyło wszystkie zmysły Andrzeja. W końcu mógł się skupić na słowach, które Waldemar do niego kierował.

− Budowałem pozycję tej firmy przez dekady – powiedział. – Nie możesz pozwolić, aby jakaś szmata, która cię nie szanuje, to zaprzepaściła. Rozumiesz?

− Tak. – Andrzej gorliwie skinął głową.

− Nie jest ci łatwo – przyznał starszy brat. – Ale nikt nie obiecywał, że będzie.

Grusza pokiwał głową.

− Zrobisz tak: najpierw wytrzeźwiejesz i ogarniesz papierologię Joanny. Zwolnisz ją dyscyplinarnie za... – mężczyzna rozejrzał się po biurze – kradzież firmowego sprzętu. Potem – kontynuował Waldemar – przyznasz chłopakom premie świąteczne, bo widzę, że to głównie oni ciągną tę firmę do przodu. Daj Danielowi porządne pieniądze, i to na umowie, bo bez niego ten pierdolnik by nie funkcjonował. Zrozumiałeś?

− Tak.

− Następnie zabierz się za zamykanie roku i zaplanuj kolejny, abyś się nie obudził z ręką w nocniku. Pamiętaj, że nie tylko ty czerpiesz zyski z firmy. Chłopaki zarabiają tutaj na chleb i to o nich powinieneś myśleć w pierwszej kolejności.

− To prawda – przyznał Andrzej, jakby dopiero teraz to do niego dotarło.

− I, na miłość boską, umyj się, bo cuchniesz jak menel.


Światła wykręcającego na placu samochodu Waldemara przykuły uwagę Aramowicza. Spojrzał na zegarek. Dochodziła szesnasta. Ukradkiem zerknął na telefon w nadziei, że Alex się odezwał z jakimiś rewelacjami. Nie otrzymał jednak żadnych nowych wiadomości. To wydało się detektywowi niepokojące.

Kiedy kilka chwil później Daniel zgasił w końcu frezarkę i polecił Krystianowi zamknąć drzwi na plac, Wiktor z ulgą pomyślał o rozpoczętym weekendzie.

− Daniel – Adam otrzepywał właśnie ramiona i spodnie z trociny – będziesz jutro pracował? – zapytał.

− Tak. – Karaś strzepnął z resztek włosów na głowie pojedyncze trociny i przetarł twarz z pyłu. – A co, chcesz przyjść? – zażartował.

− No.

Wszyscy zdębieli.

Krystian, który był już w pół drogi do wyjścia z warsztatu, zatrzymał się raptownie i spojrzał na chłopaka. Uniósł wysoko brwi nie kryjąc zaskoczenia.

− Chyba się, kurwa, przesłyszałem, albo to ty się pomyliłeś i chciałeś powiedzieć „nie”. – Roześmiał się Daniel.

− Chcę przyjść – powtórzył nieugięty Adam.

Karaś przestał się śmiać widząc determinację w oczach chłopaka.

− Dobra – przystał na propozycję. – Tylko się nie spóźnij.

Krystian błyskawicznie opuścił warsztat i poszedł się przebrać. Nadgorliwość Adama zaczęła go wysoce niepokoić. Zresztą nie chodziło tutaj tak naprawdę o niego, ale o Daniela. Jeśli zdobędzie wiernego poplecznika w postaci Adama, to już całkowicie palma mu odbije i będzie nie do zniesienia.

Mężczyzna westchnął siadając na krześle i wyciągnął z kieszeni telefon. Będzie zmuszony poświęcić weekend na rozsyłanie swojego cv. To już nie przelewki. Powinien jak najszybciej znaleźć sobie inną robotę.


                                                              ###


Taksówka wykręciła na rondzie i podjechała pod wysoki apartamentowiec. Nieforemna bryła budynku, obłożona kamienną elewacją z duża zawartością miki, skrzyła się za dnia srebrem na zimowym słońcu.

Joanna zaczekała, aż taksówkarz otworzy jej drzwi z zewnątrz i wysiadła na mróz. Krótka skórzana spódniczka i mocno wydekoltowana bluzka natychmiast dały o sobie znać. Kobieta nie zapięła jednak bawełnianego zimowego płaszcza. Wiedziała, że wygląda jak przysłowiowy milion dolarów i nie chciała psuć tego wrażenia. Nawet za cenę własnego komfortu. Zadarła głowę i przyjrzała się roziskrzonej w świetle latarni ścianie budynku. Kilka metrów nad przeszklonym wejściem do przestronnego lobby widniał napis wykonany elegancką złotą czcionką. Argentum mare.

− Życzy pani, abym pomógł z bagażem? – zapytał taksówkarz wydobywając z bagażnika walizkę na kółkach i pół tuzina toreb zakupowych.

Joanna przez większą część dnia chodziła po sklepach i dobierała nowe ciuchy dla swojego nowego faceta. Chciała zrobić na nim takie samo wrażenie, jak w klubie, gdzie się poznali.

− Nie, poradzę sobie – zapewniła.

Taksówkarz zamknął bagażnik i czekał wymownie. Za taką jakość obsługi zawsze dostawał sowite napiwki.

− Dziękuję. – Sięgnęła do torebki i po chwili wyjęła z niej telefon, który włączyła na chwilę, aby sprawdzić powiadomienia. – To wszystko – powiedziała i odwróciła się plecami do mężczyzny, podziwiając swój nowy dom.

Taksówkarz zacisnął żuchwę, ale nie odezwał się słowem. Wsiadł do auta i po chwili już go nie było.

Płycińska obładowana bagażami weszła do lobby i od razu skierowała się do windy.

− Przepraszam bardzo – zawołał za nią ochroniarz nie rozpoznając w niej żadnej z lokatorek budynku. – A pani dokąd?

Kobieta odwróciła się i obdarzyła mężczyznę spojrzeniem, jakim obdarza się ludy prymitywne.

− Ja do pana Tomasza – odpowiedziała wyniośle.

− Poproszę numer lokalu. – Ochroniarz wyjął księgę gości. – Musi się pani wpisać.

Joanna niechętnie podeszła do recepcji. Wciąż patrzyła na ochroniarza, faceta w średnim wieku z brzuszkiem, jak na niegodnego rozmowy z nią.

− Nie jestem gościem – odparła urażona. – Wprowadzam się.

Mężczyzna spojrzał na nią zaskoczony, ale szybko odzyskał rezon.

− Poproszę numer lokalu – powtórzył.

− Dziewiątka – odparła głosem tak lodowatym, jakby chciała mężczyźnie zmrozić parującą w szklance herbatę.

Ochroniarz odnalazł odpowiednią rubrykę i podał kobiecie długopis. Ta z uczuciem poniżenia postawiła parafkę i ruszyła z powrotem do windy.

− Trzecie piętro – zawołał jeszcze za nią, kiedy drzwi windy otworzyły się z cichym zgrzytem.

− Wiem, gdzie to jest – warknęła, nacisnęła guzik i winda zamknęła się.

Kiedy wysiadła na trzecim piętrze przeszła hallem po miękkim szarym chodniku do pierwszych napotkanych drzwi. Srebrzyła się na nich cyfra dziewięć. Postawiła torby na ziemi, poprawiła sobie bluzkę, aby jeszcze bardziej uwydatnić biust, i nacisnęła dzwonek.

Chwilę potem drzwi się otworzyły a w progu stanął Tomasz. Miał na sobie jasne dżinsy i biały podkoszulek idealnie dopasowany do jego atletycznej sylwetki. Wyglądał na mile zaskoczonego.

− Cześć – rozpromieniła się Joanna. Uwiesiła mu się na szyi i pocałowała namiętnie w usta.

− Hej... Co tu robisz? – zapytał, kiedy już się oswobodził ze splotu jej ramion.

− Przyjechałam do ciebie. Nie cieszysz się? – zapytała zawiedziona.

− Ależ skąd. – Uśmiechnął się ciepło. – Wejdź.

Mężczyzna z uniesionymi brwiami patrzył, jak kobieta tarabani się przez drzwi z walizką i zakupami.

− Daj, pomogę ci – zaproponował i przejął jej bagaż.

Przeszli do salonu, gdzie Joanna opadła na kanapę udając wycieńczenie. Tomek z pewną konsternacją postawił walizkę obok rzuconych przez nią na podłogę toreb.

− Chcesz coś do picia? – zapytał.

− Daj mi wodę z lodem i cytryną – odparła zapadając się jeszcze bardziej w miękkiej skórzanej kanapie.

Mężczyzna przeszedł do aneksu kuchennego i zabrał się za krojenie cytryny.

− Więc co cię sprowadza? – zapytał. – Wyjeżdżasz gdzieś? – Wskazał ostrzem noża na walizkę.

− W zasadzie to skądś przyjeżdżam. – Kobieta wyprostowała się. – Zaraz ci wszystko opowiem, tylko się napiję.

Mężczyzna wrzucił do wysokiej szklanki dwa plastry cytryny, kilka kostek lodu i zalał wszystko wodą ze szklanej butelki.

Joanna wlała w siebie kilka solidnych łyków, po czym odstawiła szklankę na stolik. Tomek usiadł nieopodal na fotelu i czekał cierpliwie na historię, którą zapowiedziała.

− Wracam od mojego byłego – wyjaśniła. – Kiedy spotkałeś mnie w klubie, miałam już w zasadzie ułożone życie. Mieszkałam z facetem, który prowadził własną firmę. Sądziłam, że złapałam Pana Boga za nogi. Po tym, jak poznałam ciebie, po nocy, którą spędziliśmy, zrozumiałam, że nie byłam szczęśliwa. Dlatego tak szybko rano zniknęłam – wyjaśniła swoją nieobecność, kiedy mężczyzna się obudził. – Pojechałam od razu spakować swoje rzeczy i oświadczyć mu, że z nami koniec. Chcę być tylko twoja. – Spojrzała na niego roznamiętnionym wzrokiem.

− Czyli zerwałaś z nim po tym, jak się przespaliśmy? – Tomek chciał się upewnić, czy dobrze ją zrozumiał.

− Totalnie – zapewniła.

Mężczyzna uśmiechnął się i wstał.

− Chodź w takim razie ze mną – poprosił. – Coś ci pokażę. – Wziął jej walizkę i skierował się korytarzem, skąd przyszli.

Zaintrygowana Joanna wstała z kanapy i poszła za Tomkiem. Kiedy znaleźli się przy wejściu do mieszkania, mężczyzna uśmiechnął się zagadkowo.

Kobieta spojrzała na drzwi prowadzące do sypialni. Czy to możliwe, że zanim przyszła, przygotował już miejsce w szafie na jej rzeczy? Ależ się jej trafiło.

− Co chcesz mi pokazać? – zapytała przygotowując się do udawania zaskoczonej.

− Wyjście. – Tomek szarpnął za klamkę i otworzył drzwi do hallu. Złapał kobietę za ramię, po czym wypchnął z mieszkania. Wystawił na zewnątrz walizkę i zamknął drzwi.

Joanna nie musiała już udawać zaskoczonej.

− Co ty robisz? – zapytała. Próbowała wrócić do środka, jednak elektroniczny system zamka w drzwiach uniemożliwiał jej otwarcie ich z zewnątrz. – Co ty wyprawiasz? – zawołała.

Chwilę potem drzwi znowu się otworzyły i za progiem wylądowały jej torby z zakupami.

− Jesteś nienormalny? – zapytała wściekła.

W niczym już nie przypominała namiętnej seksbomby. Bliżej jej było do szerszenia.

− Jestem na tyle normalny, aby nie zadawać się ze szmatą, która nie raczyła wspomnieć, że zdradza ze mną swojego faceta.

− Nie pytałeś mnie o to – wytknęła mu oburzona.

− A ty nie uznałaś za stosowne, aby mi powiedzieć? – zapytał, jednak nim zdążyła jakkolwiek zripostować, zamknął drzwi.

− Jak śmiesz? – piekliła się. Przypadła do drzwi i zaczęła bezradnie łomotać w nie pięściami. – Ty pieprzony chamie – darła się na cały korytarz. – Ty szowinisto, jebany mizoginie. – Ponieważ nic w ten sposób nie osiągnęła, wpadła po chwili w płaczliwe tony zawodząc nad swoją miłością do niego. – Chcę być tylko z tobą – wołała. – To dla ciebie go zostawiłam. Kocham cię! – To również nie poskutkowało, więc Joanna wróciła do agresywnego wyrażania opinii o mężczyźnie.

Jej atak nie trwał długo. Kiedy w końcu pogodziła się z porażką, splunęła jeszcze na drzwi i skierowała się do windy.

Kiedy wściekłym krokiem przecinała lobby usłyszała szyderczy głos ochroniarza:

− Już się pani wyprowadza?

− Spierdalaj – rzuciła nie zaszczycając go nawet spojrzeniem, po czym wyszła przez główne drzwi na trzaskający mróz.


                                                              ###


Mieszkanie wyglądało jak chlew. Skutecznie dotąd ignorowany fakt uderzył w Roberta jak rozpędzony pociąg. Obiecał sobie rano, że jak tylko wróci z roboty, trochę je posprząta, ale zajęcia było na kilka solidnych godzin.

Mitras podrapał się po głowie i zakasał rękawy. Co innego miał do roboty? Musiał się czymś zająć, aby nie myśleć o piciu. A co mogło być lepszego niż porządkowanie skutków jego chlania?

W ruch poszły kartony, do których, w pierwszej kolejności, mężczyzna włożył wszystkie puste butelki po alkoholu. Puste... Żeby jeszcze były puste. W każdej z nich osiadła na dnie cienka warstwa lepkiego płynu. Płynu, który kusił Roberta, aby zlać go do kieliszka. Butelka po butelce wyobrażał sobie jak literatka zapełnia się coraz bardziej, aby utworzyć ostatni pożegnalny haust.

Ręce trzęsły mu się, jakby miał chorobę Parkinsona, kiedy kończył upychać puste szkła w wysłużonych kartonach. Wystawił je na klatkę schodową, aby nie musieć na nie patrzeć.

„Co dalej?” – rozmyślał gorączkowo, rozglądając się po małometrażowej stajni Augiasza.

Zaczął zbierać ubrania i upychać je w nieużywanej od tygodni pralce. Odkrył z obrzydzeniem, że niektóre przyklejone były do bladych plam wymiocin, które zdążyły już zaschnąć na drewnianej podłodze. Nie miał wyboru. Polał je wodą, by odmiękły, i poszedł wstawić pierwsze pranie. Nigdzie nie mógł znaleźć proszku. Skończył się pewnie dawno temu. Wyjął z szafki kuchennej tarkę do warzyw i starł do szuflady na proszek trochę mydła. Zamknął szufladę i nastawił program na dwie godziny. Teraz czekało go zmywanie góry zapleśniałych naczyń w kuchni.

Tuż przed północą mężczyzna skończył rozwieszać drugie pranie. Wyrzucił cztery wielkie torby śmieci, trzy kartony z butelkami i słoikami oraz zarzyganą parę butów. Zmył naczynia, podłogę w całym mieszkaniu i przetarł z kurzu meble. Każde kolejne zadanie pozwalało mu choć na chwilę uwolnić się od obsesyjnej myśli o piciu.

Wszystko szło dobrze, dopóki nie dotarł do sypialni. Skołtuniona pościel zamiast leżeć na łóżku, była wciśnięta pod nie. Robert nie miał pojęcia, jak mogło do tego dojść, i wolał się nawet nie zastanawiać. Wyciągnął spod stelaża kłęb brudnej pościeli i zaniósł do pralki. Wydał mu się dziwnie ciężki, więc nim wcisnął całość do bębna, sprawdził jeszcze, czy nie ma w nim jakiejś przykrej niespodzianki. Spośród fałd materiału wychynęła banderola na szklanej szyjce. Mitras zamarł. Przez moment, trwający dla niego całą wieczność, przyglądał się znalezisku. Czuł, jak całe jego ciało zaczyna sztywnieć. Powoli wyjął zapieczętowaną banderolą pełną butelkę i zważył ją w dłoni. Dawny Robert natychmiast by ją otworzył, nie rozdrabniając się na kieliszki. Tak. Dawny Robert by tak zrobił...

„Ale nie ja”.

Mężczyzna otrząsnął się z odrętwienia. Zaniósł butelkę do kuchni. Odkręcił ją nad zlewem i przechylił. Kiedy poziom alkoholu osiągnął ujście szyjki, wstrzymał się. Ogarnęły go wątpliwości. Czy chciał skończyć z nałogiem, bo nie miał już w mieszkaniu alkoholu, czy robił to dla siebie pomimo obecności pełnej butelki wódki?

Przełknął ślinę.

Powoli zakręcił butelkę i schował ją do szafki, obok torby z przeterminowaną mąką. To przecież dużo bardziej heroiczny czyn niż opróżnić butelkę do zlewu. Nieprawdaż?


                                                              ###


Jak tylko Aramowicz wszedł do mieszkania, opadł wykończony na kanapę. Przez cały tydzień nie miał okazji na niej posiedzieć. Wpadał do domu tylko, aby się przespać, i zrywał się rano do roboty. Dzisiaj też sądził, że nie dane mu będzie odpocząć. Cały dzień czekał na raport Alexa, ale współpracownik się nie odezwał. Po pracy Wiktor zadzwonił do niego z samochodu, ale przywitała go poczta głosowa.

„Jutro się do niego odezwę” – pomyślał ściągając buty. Wyciągnął nogi na miękkim dywanie i przymknął ciężkie powieki. Pomyślał też o zimnym piwie stojącym w lodówce od poniedziałku. I z tą myślą zasnął.

Obudził go dźwięk telefonu. Zaspany wygrzebał smartfona z kieszeni płaszcza i otwierając niechętnie jedno oko zerknął na wyświetlacz. Dzwonił Alex. Zniechęcony detektyw położył telefon na kolanie i czekał aż dzwonek zamilknie.

„Jutro” – pomyślał zaciskając rozpaczliwie powieki. – „Zadzwonię jutro”.

Uporczywy dźwięk dzwonka jednak nie ustawał. Wciąż świdrował mózg mężczyzny pobudzając ośrodek odpowiedzialny za jego pracoholizm.

Aramowicz westchnął. Otworzył ciężkie powieki i odebrał połączenie.

− Halo – mruknął do słuchawki.

− Mamy go – rozległ się podekscytowany męski głos.

Wiktor zerknął jeszcze raz na wyświetlacz.

− Alex? – zapytał nieco zdezorientowany. – Kogo macie? O czym ty mówisz?

− Złapaliśmy całą trójkę. – Głos współpracownika brzmiał, jakby schwytał międzynarodowy gang poszukiwany listem gończym Interpolu.

Aramowicz wyprostował się i przetarł twarz dłonią, odganiając resztki zmęczenia.

− Alex, powoli... O czym ty mówisz?

− Policja go zatrzymała. I dwóch jego koleżków. Mówiłem, że coś się kroi – dodał dumnym głosem.

− Alex – detektyw mówił teraz wolno i wyraźnie – przystopuj ze swoim entuzjazmem i powiedz mi kto został zatrzymany.

− No, ten cały Wikliński.

Wiktor przełożył telefon do drugiej ręki i oparł się z powrotem na kanapie.

− Marcin Wikliński? – zapytał, choć doskonale wiedział, o kim mowa. – Za co?

− Napadli na punkt skupu złota – odparł rozentuzjazmowany Alex.

− Skup złota? – Aramowicz otworzył szeroko oczy. Takiego obrotu spraw się nie spodziewał.

− Już ci wszystko, szefie, opowiadam. – Mężczyzna odchrząknął  teatralnie do słuchawki, nim zaczął historię. – Tak jak ustaliliśmy, od wczesnego ranka miałem Wiklińskiego na oku i nasłuchu. Pojechał odebrać kajaki ze sklepu. Następnie zadzwonił do kogoś i zapowiedział się za dwie godziny. Cały czas siedziałem mu na ogonie, kiedy rozbijał się autem po mieście. Wyjechaliśmy z Warszawy. Skierował się w stronę Wisły. Zjechał w jakąś boczną drogę i jechał wzdłuż brzegu. Udało mi się znaleźć dogodne miejsce i obserwowałem go przez lornetkę. Wyjął z auta dwa kajaki, nadmuchał je i zamaskował w zaroślach. Potem wróciliśmy do miasta. Zaparkował pod domem i poszedł do siebie. Myślałem, że znowu będę tam tkwił nie wiadomo ile, ale po niecałym kwadransie wyszedł. Wziął inny samochód i ruszył. Zatrzymał się przy dużym osiedlu w Śródmieściu. Tam dołączyło do niego dwóch kolejnych. Jeden był elegancko ubrany, a drugiemu za sam wygląd dałbym ze trzy lata. Nieśli dwie sportowe torby. Wsiedli w auto i ruszyli. Już na tym etapie przeczuwałem, że szykuje się coś grubego. Nikt tak nie respektował przepisów ruchu drogowego, jak oni. – Zaśmiał się. – Jechali jak niewiniątka. Nie przekraczali prędkości, zatrzymywali się przed każdą zieloną strzałką, przepuszczali pieszych... Zrozumiałem w pełni, co się kroi, kiedy podjechali pod punkt skupu złota – nieduży wolnostojący pawilon. Wyrzucili elegancika od frontu, a sami podjechali na tyły. Kiedy wysiedli jako konwojenci, miałem już pewność. Wezwałem gliny. Po rabunku wsiedli do auta i ruszyli. Ja na bieżąco podawałem ich lokalizację. Po dziesięciu minutach pościgu mieli kolizję i zostali zatrzymani.

Wiktor milczał przez chwilę. Nie mógł uwierzyć we własne szczęście.

− Świetna robota, Alex – pochwalił współpracownika. – Wiesz, gdzie ich zawieźli?

− Tak, składałem tam zeznania.

− Wyślij mi adres SMS-em – polecił detektyw i błyskawicznie się rozłączył. Wybrał z kontaktów numer i trzymając telefon przy uchu ramieniem pochylił się, aby założyć buty.

− Halo – odezwał się znajomy głos oficera policji. W tle przebijały się krzyki i śmiechy dzieci.

− Zatrzymaliście Marcina Wiklińskiego w sprawie napadu na punkt skupu złota – wypalił prosto z mostu detektyw.

− Nic o tym nie wiem...

− Ale ja wiem.

− Zadzwoń jutro, co? Mam wolne, jestem z dzieciakami na sali zabaw.

− Muszę go przesłuchać. – Aramowicz nie zamierzał odpuścić.

− Chyba oszalałeś. Nic nie wiem o tej sprawie. Nie mam nawet pojęcia, kogo do niej przydzielili – bronił się policjant. – Nie ma takiej opcji.

− Złapaliście go dzięki mojemu człowiekowi. Należy mi się coś w zamian.

− Wiesz, że to tak nie działa – prychnął w słuchawkę śledczy. – Mogę co najwyżej udostępnić ci stenogram z przesłuchania.

− Tu nie chodzi o napad. On może wiedzieć coś o śmierci Katarzyny Gruszy.

Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza. Przerywały ją jedynie wesołe dziecięce pokrzykiwania.

− Zobaczę, co da się zrobić – odpowiedział w końcu mężczyzna. – Bądź pod telefonem.

− Dobra, czekam.

Aramowicz rozłączył się i oparł brodę na kciukach. Rozmyślał nad sprawą. Czy śmierć Katarzyny Gruszy mogła być w jakiś sposób połączona ze śmiałym napadem Marcina? Może dowiedziała się o jego planach? W końcu byli kochankami...

Rozmyślania przerwał mu telefon.

− Aramowicz.

− Szefie, prawie bym zapomniał... Dzwoniła matka Katarzyny Gruszy. Chcą się z mężem dowiedzieć, jak postępuje śledztwo. Umówiłem ich na jutro w biurze.

Wiktor wciągnął głęboko powietrze i wypuścił je z gwizdem. Nie uśmiechało mu się dzielić przebiegiem śledztwa na tym etapie. Tym bardziej, że jak dotąd nie wszedł w posiadanie żadnych znaczących informacji czy nawet poszlak. Może przesłuchanie Wiklińskiego popchnie sprawę do przodu.

− Dobra – powiedział. – Do jutra w takim razie.

Detektyw rozłączył się i wstał z kanapy. Skoro ten dzień jeszcze się nie skończył, wyjdzie coś zjeść, przed przesłuchaniem Wiklińskiego. Mało prawdopodobne, aby wrócił przed północą.


                                                              ###


Minęło sporo lat odkąd Daniel miał ostatnio odkurzacz w rękach. Prawda była taka, że nie wiedział nawet, gdzie powinien go szukać. Jego żona zajmowała się takimi pierdołami.

Po tym jak uciekła do rodziców, Karaś miał mnóstwo czasu na przemyślenia. Doszedł do wniosku, że musi wyciągnąć z tej sytuacji coś dobrego, inaczej nigdy się z tym nie upora.

Był piątek. Jutro wstawał z samego rana do roboty, ale nie mógł przecież przywitać jej dzisiaj w takim syfie. Zabrał się więc za sprzątanie. Odkurzył mieszkanie, umył łazienkę i poskładał wiszące od tygodnia pranie. Poszedł na zakupy, aby ugotować romantyczną kolację. Kupił butelkę wina, makaron, mięso mielone i sos pomidorowy. Spaghetti robiło się łatwo i szybko.

Gdy skończył, całe mieszkanie błyszczało, a z kuchni unosił się smakowity zapach mięsnego sosu. Daniel przebrał się w najlepszą koszulę i spryskał wodą toaletową, którą dostał trzy lata temu pod choinkę. Użył jej po raz pierwszy od tamtych świąt, ale nadarzała się ku temu specjalna okazja. Użył też płynu do płukania ust, który stał w łazience. Zależało mu, aby wszystko było idealnie.

Zerwał się z kanapy, kiedy zadzwonił domofon. Otworzył zamek w drzwiach i poszedł jeszcze raz przejrzeć się w lustrze. Tak dobrze nie wyglądał nawet na ich pierwszej randce. No, ale teraz miał ku temu ważny powód. Chciał przeprosić za swoje zachowanie tamtego dnia. To, jak ją potraktował, było zupełnie nie na miejscu. Nie mógł sobie tego darować. No, ale był pod ogromną presją.

Jak tylko usłyszał kroki na piętrze wyjrzał przez wizjer. Kiedy zobaczył, że też się odstawiła, natychmiast poczuł ulgę. To było jak wybaczenie. Otworzył szeroko drzwi i szarmancko wpuścił ją do środka.

− Chyba pół dnia sprzątałeś – roześmiała się wodząc wzrokiem po błyszczących czystością panelach podłogowych. – Mmm... – Wciągnęła nosem powietrze. – Co tak smakowicie pachnie?

− Kolacja. – Karaś zdjął płaszcz z jej ramion i powiesił na wieszaku. – Masz ochotę?

− Na razie tylko na ciebie. – Amanda przygryzła wargę i złapała Daniela za rękę. – Zgaś te gary i weź mnie tak, jak lubię – rozkazała mu lubieżnym głosem.

Kiedy półtorej godziny później transwestyta okupował łazienkę, Daniel, w samych slipach, kręcił się po kuchni, aby podgrzać zimną już kolację.

Radowało go, że Amanda nie chowa urazy za ich ostatnie spotkanie, które odwołał bez uprzedzenia. Nie miał dla niej wtedy czasu i nieopatrznie powiedział jej to wprost. Był pod ogromną presją nie tylko pracy, ale i rodziny. Sytuacja, na szczęście, trochę się poprawiła.

Rozlał do pękatych kieliszków butelkę wina i nakładał właśnie spaghetti, kiedy zadzwonił telefon. Karaś odebrał nieznany mu numer i już po chwili pożałował swojej decyzji.

− Daniel, dlaczego nie chcesz ze mną rozmawiać? – zapytała przygnębionym głosem jego żona.

Mężczyzna przestał odbierać od niej telefony dzień po ich kłótni. Nie miał jej do powiedzenia nic nowego.

− A jak ci się, kurwa, wydaje? – zapytał drętwym głosem. – Myślisz, że możesz mnie zostawić i nie poniesiesz żadnych konsekwencji?

− Daniel, proszę... Przecież wiesz dlaczego...

− Po chuj dzwonisz? – przerwał jej. To był ostatni moment, w jakim chciałby z nią rozmawiać.

− Dużo myślałam... O tobie... O nas.

− Możesz się streszczać? – zapytał poirytowany. – Jestem bardzo zajęty. – Zerknął przez korytarz na drzwi łazienki. Szum prysznica ustał.

− Chciałabym, abyśmy poszli na terapię małżeńską – wyrzuciła z siebie jak karabin maszynowy.

− Co? – Daniel większe bzdury słyszał chyba tylko od Adama.

− Chcę walczyć o naszą rodzinę. Potrzebujemy pomocy.

− Ja nie potrzebuję pomocy – zapewnił rozbawiony. – To z tobą jest jakiś problem. Sama idź na terapię.

− Daniel, proszę... – głos się jej załamał. – Dzieci potrzebują ojca.

− Nie mam na to czasu – oświadczył sucho i się rozłączył.

Wyciszył telefon i schował go do kuchennej szuflady. Po chwili drzwi do łazienki się otworzyły i stanęła w nich Amanda ubrana w wyzywającą podomkę jego żony.

− Kolacja gotowa? – zapytała.

− Właśnie podaję. – Karaś pochwycił dwa talerze i zaniósł do salonu.

Kiedy przyniósł kieliszki z winem, prostytutka siedziała już na swoim miejscu.

− Nie najadaj się – powiedziała. – Musisz jeszcze zmieścić deser. – Oblizała lubieżnie wargi i nakręciła makaron na długi widelec.

Comments
* The email will not be published on the website.