
- UPIÓR -
Tylko ktoś, kto tragicznie stracił bliską mu osobę, wiedziałby, co czuł Andrzej Grusza. Krążył bezładnie po kuchni, popijając, drugą już tego dnia, kawę. Niepokój, który nim szargał, zagnieździł się rano, jak tylko się obudził. Każda kolejna godzina potęgowała to uczucie, zupełnie jak wtedy, kiedy był dzieckiem i jego matka wyszła wieczorem do sklepu po zakupy. Czas mijał, a ona nie wracała. Minuty przechodziły w kwadranse, a kwadranse w godziny. Dziewięcioletni wówczas Andrzej nie rozumiał, dlaczego jego mama wciąż nie wróciła do domu. Przecież miała do kupienia zaledwie kilka rzeczy, a sklep był niedaleko ich bloku. Uczucie pustki w piersi, towarzyszące temu oczekiwaniu, pamiętał do dzisiaj. I ten czający się pod skórą niepokój, że przytrafiło się jej coś złego. Niepokój potwierdzony około północy przez dwóch policjantów, którzy przyszli do mieszkania i oświadczyli sucho, niemal beznamiętnie, że jego matka została zasztyletowana przed wejściem do sklepu. Niepokój, który po tylu latach ponownie zamieszkał pod jego skórą.
Kiedy obudził się rano, Joanny nie było. Umówiła się na wieczór z przyjaciółkami. Miały balować, więc pierwszą myślą, jaka przyszła mu do głowy było, że przenocowała u którejś z dziewczyn. Miała jednak dzisiaj sporo pracy w biurze, więc Grusza zadzwonił do niej zapytać, czy sama tam dojedzie czy ma ją zgarnąć gdzieś po drodze. Nie odebrała.
Andrzej obudził dzieci, zrobił im śniadanie, a Joanna nie oddzwoniła. Podjął trudną decyzję, aby Błażej zaprowadził Zuzię do szkoły. Kosztowało go to stówę, ale syn zgodził się bez większych dramatów.
Kiedy dzieciaki wyszły, zadzwonił ponownie do Joanny. Ta jednak wciąż nie odbierała. Nie spanikował. Przynajmniej nie od razu. Najpierw wybrał numer Marioli, z którą Joanna poszła na imprezę. Dowiedział się od niej, że zniknęła im z oczu przed północą i więcej już jej nie widziały. To była informacja, która wywołała u Andrzeja uczucie paniki. Choć próbował się kontrolować, wybierał numer Joanny co kwadrans, jednak bezskutecznie. Strach zawładnął całym jego ciałem. Nie potrafił skupić się dłużej na jednej myśli, nie wiedział, co powinien teraz robić.
Czas mijał, a Grusza coraz gorzej radził sobie ze stanem, który go ogarnął. Myśli ciągnęły go do pękatej karafki wypełnionej w ponad połowie złocistą whisky. Nie mógł jednak ulec pokusie, bo czekało go spotkanie z klientem. W ruch poszła więc kawa. Gęsta i mocna.
Tuż po jedenastej dostrzegł przez okno taryfę, która podjechała pod bramę. Przez te kilka sekund, przed otwarciem drzwi, serce podeszło mu do samego gardła. Potem nastąpiła gwałtowna ulga, kiedy zobaczył but Joanny wyłaniający się z taksówki. Odstawił kawę i ruszył gwałtownie do drzwi. W połowie drogi zatrzymał się jednak. Nie powinna widzieć go w takim stanie. Musiał być twardy. Wrócił do kuchni, oparł się nonszalancko o blat i czekał. Kiedy drzwi wejściowe zatrzasnęły się za kobietą, Andrzej przeszedł do ofensywy.
− Gdzie ty się, do diabła, podziewałaś? – zagrzmiał, gdy tylko Joanna pojawiła się w świetle kuchennych drzwi.
Obróciła się. Z początku wyglądała na wystraszoną, ale szybko to zamaskowała bezczelną miną.
− Nie twój interes – prychnęła.
Gruszę nieco zaskoczyła jej postawa, ale nie tracił rezonu. – Mam dzisiaj ważne spotkanie w firmie. Powinniśmy od rana już tam być. Musiałem wysłać dzieciaki same do szkoły... Słyszysz? – zawołał, kiedy Joanna zniknęła mu z pola widzenia. Wyszedł za nią z kuchni i dopadł ją w sypialni, gdzie zaczęła opróżniać swoją szafę.
− Co ty robisz, u licha? – zapytał szczerze zaskoczony.
− Mam już dosyć tej klatki. – Wyjmowała z szafy ubrania i składała je w nierówne stosy na materacu łóżka.
− Co robisz? – Andrzej ponowił pytanie, starając się zachować zimną krew.
− Ciągle tylko wymagasz ode mnie... – Kobieta wyjęła z dna szafy walizkę na kółkach i cisnęła ją na łóżko pomiędzy ubrania. – Pracuj, zajmuj się dziećmi, zmywaj, sprzątaj...
− Co robisz, do diabła? – Na widok walizki coś w Gruszy pękło. Stał roztrzęsiony i zupełnie nie wiedział, jak powinien na to reagować.
− A jak ci się, kurwa, wydaje? – zagrzmiała kobieta. – Wynoszę się stąd – oświadczyła i zaczęła nieskładnie wrzucać ubrania do walizki.
− Ale... – Andrzej nie potrafił pojąć, dlaczego to go spotyka. – Dlaczego? Przecież niczego ci nie brakuje. Zawsze dawałem ci to, czego chciałaś...
− Złota klatka – prychnęła kobieta.
− Co ty...
− Co ja? – wybuchła niespodziewanie. – Co ty! Przez cały czas rozstawiasz mnie po kątach. Zrób to, zrób tamto... Jedziemy do pracy, jedziemy po dzieci... Tu mam takie spotkanie, tam muszę być... Mam już tego dosyć! – Cisnęła ostatnią parę spodni na kłębowisko ciuchów w walizce. − Nie szanujesz mnie.
− Przecież prowadzę firmę.
− Taak, znowu "JA" i "MOJA FIRMA"... Są ważniejsze rzeczy niż ty i twoi klienci. Nie szanujesz ani mnie, ani moich potrzeb. – Kobieta skończyła upychać ubrania w walizce, spięła ją suwakiem i postawiła na podłodze.
− Mam dwójkę dzieci na utrzymaniu, którym zmarła matka. Firma to źródło przychodu, rozumiesz? Dzieciaki potrzebują opieki i matki...
− Ja na pewno nią nie zostanę – rzuciła rozbawiona i wymaszerowała z pokoju.
Andrzej dopadł ją przy drzwiach, złapał za ramię i spojrzał prosto w zimne oczy.
− Jak teraz stąd wyjdziesz, nie będziesz już miała powrotu – powiedział mściwie.
− A kto chciałby tutaj wracać? – zapytała lodowatym głosem. Wyszarpnęła się z jego uścisku i ruszyła do czekającej przed domem taksówki.
Grusza stał przy drzwiach jeszcze kilka minut po odjeździe taryfy. Był zupełnie rozbity. Natłok emocji całkiem go sparaliżował. Wszystkie problemy zostały zepchnięte na bok i zastąpione faktem, że Joanna go opuściła. Ogromna przestrzeń pustego domu natychmiast go przytłoczyła.
Wiedział, co powinien teraz zrobić. Musiał wziąć się w garść, wsiąść w samochód, pokonać narastający już ruch uliczny i jak najszybciej dojechać do firmy na spotkanie z klientem.
Na sztywnych nogach poszedł do salonu po kluczyki do auta. Kiedy po nie sięgnął, zamarł w pół ruchu. Zacisnął żuchwę. Kąciki ust powędrowały mu powoli w dół, a oczy się zaszkliły. Krótko walczył.
− Pierdolę to – wyrzucił z siebie w końcu i sięgnął po pękatą karafkę, pełną złocistego napoju zapomnienia.
###
Hałas szlifierki szerokotaśmowej mieszał się z wyciem wyciągu i odbijał od ścian warsztatu. Daniel wpuszczał do maszyny obłogi na schody, a Adam odbierał je z drugiej strony i układał na kobyłki. Był przerażony. Po raz pierwszy został dopuszczony do tak odpowiedzialnego zadania i obawiał się, że coś zepsuje. Daniel powtarzał mu kilka razy, że jeżeli coś pójdzie nie tak, będą musieli pokleić obłogi od nowa, a to kilka dni roboty. Chłopak z duszą na ramieniu podtrzymywał wychodzące ze szlifierki obłogi, tak jak mu to pokazał Karaś, i sprawdzał, czy nigdzie nie pojawiają się ciemne smugi świadczące o zużyciu papieru szlifującego. Co jakiś czas zerkał na chłopaków stojących po przeciwnej stronie hali i zżymał się, że im nie pomagają. Raz, że byłoby szybciej, a dwa, że możnaby wtedy rozbić odpowiedzialność na większą liczbę osób. Zamiast tego przestawiali palety z towarem i rozmawiali o czymś wesoło. Ale o czym?
− Baby są z innego świata – stwierdził fachowym tonem Janek.
− Wszystkie? – zapytał rozbawiony Krystian.
− A jak? Przypatrz się nawet, jak chodzą. Za wszelką cenę muszą zwracać na siebie uwagę.
− Nie wydaje mi się. – Krystian pokręcił głową.
− Weźmy, na przykład, takie buty na obcasie... Myślicie, że są wygodne? – zapytał z przebiegłym uśmiechem.
− No, raczej nie – stwierdził Wiktor.
− Oczywiście, że nie. Noszą je, bo przy każdym kroku robią: stuk, stuk, stuk, stuk. My słyszymy te dźwięki i się rozglądamy, co tak, kuźwa, hałasuje i wtedy je dostrzegamy. To są takie wabiki na mężczyzn – wyjaśnił.
− Ciekawa teoria, ale wydaje mi się, że kobiety mają dużo skuteczniejsze metody, aby przyciągnąć naszą uwagę – roześmiał się Matuszak. – Weźmy taką Joannę... W jakich butach by nie chodziła i tak każdy się za nią obejrzy, bo ma ciało bogini.
− No, okej, tutaj się z tobą zgodzę, ale nie każda babeczka tak dobrze wygląda. Zauważ, że Kaśka, na przykład, zawsze nosiła buty na obcasie, a niska raczej nie była. Wiedziała, że z niektórymi babkami przegrywa w przedbiegach, więc ratowała się obcasami.
− Zaraz, zaraz... – Krystian opuścił paletę w kącie hali i wyjechał spod niej paleciakiem. – Twierdzisz więc, że kobiety nie tylko desperacko próbują przyciągnąć naszą uwagę, ale również współzawodniczą w tym między sobą? – Mężczyzna oparł się o paleciak i zamyślił na chwilę. – Ciekawa teoria – stwierdził w końcu.
− Mówię, że one są z innego świata – powtórzył zadowolony z siebie Janek.
− Jaka ona była? – zapytał niespodziewanie Wiktor.
Koledzy spojrzeli na niego zdezorientowani.
− Kto? – zapytał zupełnie zbity z tropu Temblak.
− Kaśka – wyjaśnił Wiktor. – Ciągle się przewija w waszych historiach, a jakoś nie mogę jej sobie wyobrazić.
Krystian przejechał w milczeniu wózkiem paletowym pod kolejną załadowaną paletę i zaczął pompować.
− Kaśka była... – szukał odpowiednich słów.
− Królową życia – dokończył Janek.
− To dobre określenie – przyznał Matuszak. – Zawsze zachowywała się wyniośle. Rzadko kiedy się z nami witała, a rozmawiała wtedy, kiedy musiała. Skupiona była na sobie i swoich potrzebach. Ubierała się elegancko albo krzykliwie i zawsze pedantycznie dbała o wygląd. Nie wiem, czy była na bieżąco z modą, ale zawsze dobierała sobie wszystkie dodatki pod jeden kolor. Jak miała czerwone buty, to i kolczyki, okulary przeciwsłoneczne, paznokcie... Nawet futerał na telefon. Musiała ich mieć dziesiątki, swoją drogą – stwierdził z uznaniem. – Jestem pewien, ze gospodarka niebawem odczuje jej śmierć – zaśmiał się.
− Poza tym była bardzo hałaśliwa. – Janek zaparł się o stos materiału na palecie i pomógł Krystianowi przewieźć ją w kąt, obok poprzedniej. – Z Andrzejem komunikowała się głośnymi uwagami i pretensjami. Nic nie było w stanie jej zadowolić.
− Kiedyś urządziła mu w biurze taką awanturę, że musieliśmy włączyć dwie maszyny, aby ją zagłuszyć – wyznał rozbawiony Krystian. – To był kawał wrednej baby.
− Niech jej ziemia ciężką będzie. – Janek zarechotał z własnego dowcipu.
− Joanna przy niej to anioł, choć też zachowuje się pretensjonalnie.
− Te baby... – Temblak pokręcił głową. – Nie da się z nimi wytrzymać, ale bez nich też nie.
− Święte słowa. – Matuszak wyjechał wózkiem paletowym i ruszył w stronę kolejnej palety. Zatrzymał się jednak w pół drogi, kiedy drzwi na plac otworzyły się szeroko i stanął w nich elegancko ubrany mężczyzna w drogim płaszczu i równo wystylizowanym, czarnym jak smoła, zaroście. Już na pierwszy rzut oka wydał się Krystianowi jednym z klientów, a kiedy spojrzał przez ramię intruza i dostrzegł nowiutką teslę, stojącą na placu, wszystko stało się oczywiste.
− Słucham pana – zwrócił się zdawkowo, aczkolwiek uprzejmie.
− Dzień dobry, byłem umówiony na spotkanie z waszym szefem, ale nigdzie nie mogę go znaleźć. Telefonu też nie odbiera – dodał mężczyzna nieco bezradnym głosem.
− Proszę chwilę zaczekać – poprosił Matuszak i poszedł po Daniela.
Po chwili wrócili we dwóch. Daniel przedstawił się mężczyźnie jako koordynator i już po chwili sam dzwonił do Andrzeja ze swojego telefonu. Bezskutecznie. Grusza nie odbierał.
− Wie pan co – zaczął niezręcznie – ode mnie też szef nie odbiera... Mogę zapytać o cel pana wizyty? – Klient spojrzał podejrzliwie. – Może ja będę mógł panu pomóc – wytłumaczył się szybko Karaś.
− Pan Andrzej miał mi pokazać wasze projekty i realizacje.
− Nie jestem co prawda szefem ale jeżeli pan się zgodzi, ja mogę pana zaznajomić z naszymi pracami. – Uśmiechnął się wybitnie sztucznie.
− Dobrze, niech będzie. – Klient zgodził się, jednak bez szczególnego przekonania.
− Zapraszam do biura. – Daniel wskazał kierunek i ruszył za mężczyzną przez plac.
Krystian zamknął za nimi drzwi i spojrzał nieodgadnionym wzrokiem na Wiktora.
− Co jest? – zapytał Aramowicz.
− Dziwne, że Andrzej nie przyjechał... I nie odbiera telefonu od Daniela...
− Może coś mu wypadło. – Detektyw starał się wyglądać na nieporuszonego, ale też zachodził w głowę, co mogło zatrzymać Gruszę.
− Może... Zresztą, co mnie to obchodzi? Mam własne zmartwienia. – Podjechał paleciakiem pod kolejną siedemsetkilogramową paletę i gwizdnął donośnie na Janka, który zdążył się już rozsiąść w kącie z telefonem. – Skończymy je przestawiać i pójdziemy na przerwę. Wtedy sobie usiądziesz.
Jak zapowiedział, tak było. Niecałe pół godziny później wszyscy siedzieli już przy stole jedząc. Z wyjątkiem Daniela, który utkwił z klientem w biurze, za ścianą. Zjawił się dopiero pod koniec przerwy. Wszedł trzaskając drzwiami i mrucząc coś pod nosem.
Krystian odłożył telefon, jak tylko Karaś usiadł obok niego, i przyjrzał mu się badawczo.
− Co jest? – zapytał w końcu nie mogąc dłużej patrzeć na nieme grymasy mężczyzny.
− Co to był za debil – stwierdził bez ogródek, podkreślając ostatnie słowo. – Wymyślił sobie wyłaniającą się z wody przystań.
Matuszak zakrztusił się pitą wodą, kiedy usłyszał rewelację.
− Jak? – zapytał kaszląc. – Przystań z wody? – Sądził, że się przesłyszał.
− No, kurwa, że on naciska guzik w swojej magicznej aplikacji na telefonie i przed nim wyłania się spod wody pomost, do którego może sobie przycumować swój wyjebiście drogi jacht, którym pływa po swoim jeziorze na Mazurach.
− Ale... – Krystian miał tyle zastrzeżeń, że nie wiedział, od czego powinien zacząć. – Przecież...
− Ja mu pokazuję nasze projekty i realizacje: tarasy, pergole, belkowania, elewacje, place zabaw, balkony... A on wyskakuje z czymś takim. Mówię mu, że do tego potrzebny jest przecież jakiś system, rozwiązanie technologiczne, aby to działało. On mi na to, że przecież chyba mamy, jako firma, jakieś kontakty do producentów takich systemów. Ja mówię, że nie, że nie wiem, czy na całym świecie jest firma, która by się podjęła czegoś takiego. Poza tym, tłumaczę mu, drewno niszczeje w wodzie. On na to patrzy bezrozumnym wzrokiem i mówi, że przecież są preparaty chroniące drewno przed wilgocią.
Krystian prychnął śmiechem, zapluwając ceratę na stole.
− Śmiejesz się? – zapytał poruszony Karaś. – A ja musiałem tam siedzieć z miną pieprzonego pokerzysty i dyplomatycznie tłumaczyć mu, że chodzi o pewien poziom wilgotności powietrza, a nie napierające ze wszystkich stron masy wody. – Pokręcił głową z niedowierzaniem, na samo wspomnienie tej rozmowy. − Ja pierdolę... Nie dziwię się Andrzejowi, że się nie pojawił.
− No i na czym stanęło? – zapytał Adam z nieudawanym zainteresowaniem.
− A na czym miało stanąć? – rozeźlił się Daniel. – Nie uwierzył mi. Powiedział, że skontaktuje się jeszcze w tej sprawie z Andrzejem. Zaproponowałem, aby wysmarował mu maila. Przecież ryknie śmiechem w słuchawkę, jak gość do niego z tym zadzwoni. Kurwa mać... – westchnął. – ponad pół godziny roboty w plecy przez jakiegoś debila. – Spojrzał na zegarek. – A wy długo już tutaj siedzicie? – zapytał.
− Zaraz idziemy – uspokoił go Wiktor.
− Dobra. Jak zrobiliście już miejsce, to ustawcie tam prasę i przygotujcie wszystko do klejenia. Musimy dzisiaj pokleić, ile się da, aby zacząć już kończyć te jebane schody. – Karaś rozpakował swoją kanapkę i zatopił w niej zęby.
Ustawianie prasy do klejenia stopni nie było łatwym przedsięwzięciem. Składała się z kilku wielkich i piekielnie ciężkich stalowych ramek, które należało rozstawić obok siebie w wyznaczonej odległości. Następnie trzeba je było skręcić razem, za pomocą stalowych profili, aby nie przewróciły się jak domino. Na spód trafiały gładkie płyty szalunkowe, na których kładli stopnie, a od góry wkręcane były potężne śruby ze stopkami, którymi to dociskano klejone elementy. Najciężej było ustawić obok siebie niemal stukilowe ramki i wypoziomować je. Pozostałe czynności były przy tym błahostką.
Kiedy spoceni skończyli ustawiać pierwszą stalową ramę, Wiktor spojrzał na kolegów i powiedział:
− Mam nadzieję, że teraz wystarczy zrobić kopiuj-wklej.
Uśmiechnęli się, jednak niemrawo. Nie chcieli marnować energii, której będą jeszcze potrzebowali.
− Niestety – Krystian pokręcił głową – to nie okręt Enterprise.
− Dużo mamy ich ustawić? – zapytał detektyw.− Wszystkie cztery.
− Ja pierdolę... – sapnął Aramowicz.
− No proszę, nauczyłeś się naszego języka. – Janek wyszczerzył zęby i klepnął mężczyznę w plecy. – Języka fachowców, znaczy się.
− Cytując klasyka: to nie czas na pogaduchy. – Krystian przybrał pretensjonalny ton Daniela. – Janek, bierz się za poziomowanie pierwszej, a my przyniesiemy kolejną.
Wiktor kiwną głową i ruszył za Matuszakiem do niedużego składu. Postanowił wykorzystać sytuację, że zostali sam na sam, i pociągnąć go trochę za język.
− Zmieniasz pracę? – zapytał znienacka, kiedy mężczyzna przymierzał się właśnie do dźwignięcia ramki.
Krystian zamarł, po czym wyprostował się powoli i przyjrzał podejrzliwie Aramowiczowi.
− Skąd taki wniosek? – zapytał, starając się zamaskować niespodziewane emocje, które go ogarnęły.
− Widziałem na przerwie, jak przeglądasz oferty w telefonie.
Mężczyzna milczał przez chwilę, ale szybko uznał, że nie ma co kręcić, skoro został przyłapany na gorącym uczynku.
− Rozglądam się – rzucił beztrosko, jednak po minie kolegi widział, że tego nie kupuje. – Dobra, szczerze, to chcę stąd wiać – powiedział w końcu. – W tej firmie nie ma przyszłości. Chcę znaleźć coś bardziej rozwojowego – wyznał.
− Widzę, że jesteś zdecydowany...
− Długo się biłem z myślami, ale uznałem w końcu, że jak nie odejdę, utkwię tu na dobre.
Wiktor pokiwał głową ze zrozumieniem.
− Ale, proszę, nie mów nikomu. – Matuszak zrobił błagalną minę.
− Dlaczego?
− Każdy, kto stąd odchodzi albo mierzy się z takim zamiarem, traktowany jest przez Andrzeja i Daniela jak zdrajca. Przy byle okazji rzucają mu kłody pod nogi w akcie zemsty.
− Zemsty? Za to, że ktoś chce zmienić pracę? – Aramowicz nie mógł uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszał.
Krystian pokiwał ponuro głową.
− Dobra. – Detektyw przejechał palcami po zamkniętych ustach, jakby zasuwał suwak. – Nikomu nie... – Jego wypowiedź przerwał potężny huk, po którym rozległ się rozpaczliwy wrzask Janka.
Mężczyźni błyskawicznie zerwali się z miejsca i pognali do warsztatu. To, co zobaczyli, momentalnie ich sparaliżowało. Drący się w niebogłosy chłopak leżał na posadzce. Na jego stopie, wykrzywionej w nienaturalnej pozycji, spoczywała przewrócona ramka. Spanikowany Adam szarpał się z leżącym żelastwem, jednak nie miał dość siły, aby dźwignąć je choćby trochę.
− Leć po Daniela! – zawołał do niego Krystian, kiedy otrząsnął się już z pierwszego szoku.
Razem z Wiktorem podbiegli do wijącego się bezradnie na ziemi Temblaka i chwycili za ramkę z dwóch stron.
− Na trzy – zakomenderował Matuszak. – Trzy!
Napięli wszystkie mięśnie i poderwali kawał stali do góry. Janek błyskawicznie odczołgał się na bezpieczną odległość, nie przestając krzyczeć z bólu.
Kiedy mężczyźni opuścili ramkę z powrotem na posadzkę, spojrzeli na stopę kolegi i zbledli. Jej kształt zmienił się w groteskową formę, w niczym nie uzasadnioną ludzką anatomią. Przez szarą przybrudzoną tenisówkę przesączała się powoli krew.
Chwilę potem nadbiegł zdyszany Daniel. Przerażenie, które wymalowało się na jego twarzy, było wiernym odzwierciedleniem rzeczywistości, z którą się zderzył. Chwilę trwało, nim ocknął się z osłupienia i wyciągnął telefon.
− Kurwa – przeklął po chwili. – Andrzej ciągle nie odbiera.
− Co ty, dzwonisz do Andrzeja? – zdumiał się Wiktor. – Trzeba zadzwonić po karetkę. – Spojrzał na Janka. Leżał, trzymając się za udo i patrzył osłupiały na coś, co było kiedyś jego stopą.
− Nie – zaprotestował ostro Karaś. – Żadnej karetki.
Detektyw spojrzał na równie osłupiałego tą decyzją Krystiana.
− Oszalałeś? – zapytał ostro.
− Zamknij się. – Daniel uciął dyskusję. – Trzeba zawieźć go na SOR – zadecydował.
− Marcin właśnie wrócił – powiedział Adam wskazując za okno.
− To leć po niego. – Karaś niemal wypchnął chłopaka przez drzwi na plac. – A wy pomóżcie mu wstać.
Przetransportowanie Janka do auta i usadowienie go na fotelu pasażera było nie lada wyzwaniem. Chłopak reagował bardzo ekspresyjnie na każdy ruch dotyczący zgniecionej stopy. W mniemaniu Daniela wręcz histerycznie. Po kilku minutach udało się jednak usadowić go tak, żeby było mu względnie wygodnie, a wtedy Marcin depnął na pedał gazu. Koła zabuksowały na nierównej powierzchni placu i auto wystrzeliło, jak z procy.
− Wracam na przerwę – oświadczył sucho Karaś. – A wy skończcie ustawiać prasę. – Ruszył przez plac i zniknął za drzwiami.
Oniemieli mężczyźni wrócili do warsztatu, gdzie zgodnie z poleceniem zabrali się do ustawiania stalowych ram.
− Co to było? – wyrzucił z siebie Wiktor, kiedy ponownie znaleźli się z Krystianem sam na sam. – Jak można nie wezwać karetki w takiej sytuacji?
Matuszak pokręcił głową z niedowierzania, ale milczał.
− Rozumiesz coś z tego? – Detektyw nie odpuszczał. – Przez tego idiotę chłopak może stracić stopę – stwierdził poruszony.
Krystian gestem ręki nakazał mężczyźnie zniżyć głos.
− Daniel kryje w ten sposób dupę Andrzejowi – wyjaśnił. – Przecież wiesz, że BHP u nas nie istnieje.
− Chłopak może stracić stopę – powtórzył Wiktor. Wypowiadał słowa na tyle wolno, aby wybrzmiały odpowiednio dobitnie. – Jak nie on, to my powinniśmy wezwać karetkę – stwierdził ze wstydem, po krótkiej refleksji.
− Naiwny jesteś. – Matuszak pokręcił smętnie głową.
− Słucham? – Aramowicz myślał, że się przesłyszał.
− Chodzi mi o to, że gdyby faktycznie ktoś z nas wezwał pogotowie, Daniel wrzuciłby Janka do swojego pickupa i osobiście zawiózł do szpitala, byleby nikt niepowołany go tutaj nie zobaczył.
− To jest jakaś... groteska – powiedział z obrzydzeniem detektyw.
− Dlatego szukam innej roboty.
Aramowicz do końca dnia przeżuwał w myślach słowa Krystiana. Rozważał nawet zapytanie Adama o opinię, ale patrząc na jego rosnący zapał do pracy i oddanie firmie, nie chciał ryzykować, że się rozczaruje.
Kiedy tuż przed fajrantem wrócił Marcin, Wiktor dopadł go jeszcze przy samochodzie i zasypał pytaniami o Janka.
− Przyjęli go niemal natychmiast – powiedział zamykając firmowe auto. Ma zmiażdżoną stopę. Paluch eksplodował mu jak petarda − relacjonował. − Od razu zabrali go na salę operacyjną.
− Jutro do niego jedziesz? – zapytał przejęty Aramowicz.
Marcin prychnął.
− Jutro to ja wziąłem sobie wolne. Poza tym, co ja jestem, jego matka? Niech sobie radzi, duży jest. – Marcin minął Wiktora i poszedł do firmy, aby się przebrać.
Detektyw został sam na placu. Patrzył na zarys budynków z zapalonymi światłami i zastanawiał się nad ludzką naturą.
###
Ryż z mięsem i warzywami, zamówiony przez Aramowicza w chińskiej knajpie, jedynie wyglądał apetycznie. W rzeczywistości był tak niesmaczny, że gdyby nie głód drążący żołądek mężczyzny, odstawiłby go po kilku kęsach. No, ale czego miał się spodziewać po ogromnej porcji za niecałe dwie dychy?
Kiedy zebrał widelcem ostatnią kupkę przesiąkniętego wodnistym sosem ryżu, włożył ją do ust i z ulgą odsunął od siebie stylizowany chińskimi znakami talerz. Jego myśli wciąż orbitowały wokół dzisiejszego wypadku w pracy. Daniel przez resztę dnia słowem się nie zająknął o sytuacji. Przeszedł nad tym do porządku dziennego, jakby zgnieciony został szczur, a nie stopa jednego z jego współpracowników. Choć prawdopodobnie szczur wzbudziłby w nim więcej emocji.
Aramowicz wytarł usta papierową serwetką i odchylił się w oparciu taniego plastikowego krzesła. Przez jakiś czas próbował wydłubać językiem włókno wołowiny, które utknęło mu między zębami, ale ostatecznie odpuścił. Spojrzał na zegarek, po czym wyjął z kieszeni telefon i wybrał numer do Alexa.
− Co tam, szefie? – przywitał go znajomy głos.
− Siema. Drgnęło coś w sprawie Marcina Wiklińskiego? – zapytał. – Masz jakiś konkret?
− Niestety, gość rzadko korzysta z telefonu, więc konkretów brak. – Głos mężczyzny brzmiał na równie zawiedziony, co jego szef. – Wydaje mi się jednak, że coś się kroi.
− Na jakiej podstawie?
− Koleś dzwonił do sklepu i pytał o nadmuchiwane kajaki.
− Kajaki? W grudniu? – zapytał zaskoczony detektyw.
− Dziwne, prawda? Usiądę na dłużej przy podsłuchu, to może wyhaczę coś mocnego.
− Okej. Jutro go nie ma w pracy. Będzie pewnie załatwiał jakieś sprawy...
− Jeśli tak, to może sporo dzwonić. Za twoim pozwoleniem, mógłbym się trochę wokół niego pokręcić. Zobaczę gdzie jeździ, z kim się spotyka...
− Dobry pomysł – przyznał Aramowicz. – Jakbyś miał jakieś rewelacje, to się odzywaj.
− Wiadomo. Do usłyszenia.
Wiktor zakończył połączenie i schował telefon. Gdy tylko odsunął krzesło i wstał, z miejsca złapała go zgaga.
„Jakże by inaczej?” – pomyślał i wyszedł z dusznej knajpy na suche mroźne powietrze stolicy. Rzucił jeszcze okiem przez witrynę na zgrabną Azjatkę, która przyjmowała od niego zamówienie, po czym podniósł kołnierz płaszcza i skierował się do samochodu.
Przyszedł czas na przepytanie sąsiadów Andrzeja, czy w dzień śmierci Katarzyny Gruszy zauważyli coś niepokojącego. W raportach policyjnych nic nie było, ale z tego, co zauważył, gliniarze nie zadali kilku istotnych pytań. A przecież diabeł tkwił w szczegółach. No i w sercu mordercy.
###
Ostatnia rozmowa z Zuzą dała Romanowi do myślenia. Jeżeli faktycznie chciał więcej zarabiać u Andrzeja, musiał się wykazać, udowodnić, że jest godnym następcą Wojtka. Równie wartościowym, co on. Uprzątnął zatem z biurka narzędzia modelarskie i zastąpił je tablicami z wzorami geometrycznymi oraz poradnikami stolarskimi. Nie wiedział, na jakie inwestycje szarpnie się Andrzej i z czym przyjdzie mu się mierzyć na budowie. Chciał być przygotowany na każdą ewentualność. Dotąd mózgiem montaży był Wojtek, więc Roman nie przejmował się niczym oprócz wykonywania jego poleceń. Teraz z kolei to on miał je wydawać Robertowi. Musiał zatem doskonale się orientować, co należy zrobić i jak. Dopiero teraz do niego dotarło, jaką wiedzą trzeba dysponować na tym stanowisku. Nie tylko specjalistyczną, ale również, czy może raczej przede wszystkim, elementarną. Większości wzorów geometrycznych nie pamiętał, a te, których jakimś cudem nie zapomniał, musiał nauczyć się wykorzystywać w pracy.
Siedział więc przy biurku i liczył. Przerabiał rozdział za rozdziałem z poradników stolarskich i przeprowadzał kalkulacje dotyczące powierzchni, objętości, połączeń w drewnie. Rozpisywał kosztorysy, zużycie materiałów, a nawet liczył szacunkowe ilości kleju, który zużyje przy montażu niektórych elementów. Tarasy, domki na drzewie, pergole, huśtawki, stoły ogrodowe, elewacje, zabudowy kuchenne...
Mózg mu parował uszami, kiedy kończył obliczenia ilości materiału, jaki będzie potrzebny na szpiczasty dach okrągłego domku ogrodowego. Wszystkie pomocne informacje spisywał w zeszycie z twardą oprawą.
Kiedy skończył już najpopularniejsze konstrukcje ogrodowe, doszedł do rozdziału o schodach. Schody dywanowe czy z noskami były względnie proste. Przerzucał kartki poradnika dalej, aż dotarł do schodów samonośnych. W tym momencie jego wyobraźnia przestrzenna doznała spięcia w mózgu. Nigdy nie wykonywali takich konstrukcji, więc nie miał bladego pojęcia, od czego by w ogóle zaczął. Zabrał się za czytanie. Im bardziej jednak zagłębiał się w tekst, tym bardziej czuł się zielony w temacie. Aby skosztorysować taką inwestycję, musiał ją sobie wyobrazić, a następnie zaplanować krok po kroku jej wykonanie. Zależnie od projektu mógł wybierać w różnych łączeniach drewnianych. Z każdym jednak wiązał się inny wzór fizyczny na naprężenia i siły nacisku. Kiedy mężczyzna przyznał w końcu w duchu, że sam nigdy nie zdoła wykonać czegoś takiego, ogarnęło go dotkliwe uczucie niepokoju. Nie chcąc tracić rezonu przewrócił kilka kolejnych stron. Samonośne schody kręcone tylko go dobiły. Oparł łokcie o blat i dotknął palcami skroni. Czuł, na plecach lodowate palce paniki. Cichy głos powtarzał mu uporczywie, że nie da rady. Nie uda mu się.
Cyryński przeklął cicho, a potem jeszcze raz i kolejny. Dlaczego to spotkało właśnie jego? Czemu nie mógł ciągle pozostawać w cieniu kogoś, kto brał na siebie całą odpowiedzialność? Wszystko przez tę pieprzoną Kaśkę. Gdyby nie ona, firma chodziłaby jak w zegarku i Wojtek nawet by nie myślał o tym, żeby się zwolnić. A teraz to on, Roman, będzie musiał kombinować, jak pospinać roboty i świecić oczami, kiedy poniesie porażkę. A to z pewnością nastąpi, co do tego nie miał już żadnych wątpliwości.
Przez długi czas myślał, że negatywne emocje, jakie żywił do Kaśki, ustąpią po jej śmierci. Teraz jednak odkrył, że nienawidzi jej jeszcze bardziej. Pomimo tego że fizycznie była już przecież nieobecna. Pozostawiła po sobie za to bardzo realne skutki swoich działań. Była jak piętno. Jak złośliwy nowotwór, który wycięto, ale pozostawił po sobie liczne przerzuty. Wyniszczała tę firmę za życia i wciąż to robiła zza grobu.
„Pieprzony upiór” – pomyślał rozgoryczony Roman i zamknął w złości poradnik.