
- URODZINY -
Uporczywy ból głowy narastał z każdą minutą. Robert zatrzymał samochód na światłach i sięgnął do schowka po stronie pasażera. Trochę minęło zanim wymacał, spośród dziesiątek innych rzeczy, blister tabletek przeciwbólowych. Światło zdążyło się już zmienić na zielone, o czym nie omieszkał przypomnieć mu kierowca za jego plecami, dusząc klakson. Robert przeprosił go gestem dłoni, wrzucił ze zgrzytem bieg i ruszył. Po chwili uświadomił sobie, że przecież nie odśnieżył tylnej szyby, więc ktokolwiek na niego trąbił, nie zobaczył jego przeprosin. Zamrugał więc krótko światłami awaryjnymi i rozejrzał się za porzuconym naprędce blistrem tabletek. Dostrzegł je leżące na zabłoconym dywaniku pod nogami. Nim po nie sięgnął, chwycił za szmatkę, leżącą na desce rozdzielczej, i przetarł parującą przednią szybę.
Opel, którym jeździł, miał już znacznie ponad dwadzieścia lat i prawie milion kilometrów przebiegu. Reanimowany już kilka razy silnik wciąż dawał radę, jednak cała reszta wyposażenia nadawała się tylko na złom. Między innymi system wentylacji, który posiadał obecnie tylko jedno ustawienie nawiewu, skierowane na nogi. Ciepłe powietrze wzmagało parowanie mokrej wykładziny na podłodze samochodu, a podgrzane w parę cząsteczki wody chętnie osadzały się na zimnej przedniej szybie.
− Kuźwa, no... – warknął mężczyzna sięgając ramieniem w głąb podszybia. Mokra już szmatka, zamiast zbierać wilgoć, rozsmarowywała ją po szklanej powierzchni tworząc mętne zacieki.
Robert cisnął gniewnie szmatkę na podłogę po stronie pasażera i powtórzył czyszczenie przedniej szyby, jednak tym razem zdjętą z głowy czapką. Zadowolony z efektu położył ją na desce rozdzielczej i zabrał się za wymacywanie na brudnej podłodze auta proszków na ból głowy. Już po chwili wyłuskiwał z blistra jedną, dwie i w końcu trzy pastylki, które ubłocone przez brudne palce, włożył do spierzchniętych ust i przełknął. Czuł, jak tabletki bardzo powoli przesuwają się po opuchniętym z odwodnienia przełyku.
Kiedy zaczną działać?
− O, kuźwa... – sapnął dojeżdżając do długiego korka przed skrzyżowaniem. – Co tu się dzieje?
Po kilku minutach tkwienia w ślamazarnie przesuwającym się korowodzie aut spojrzał nerwowo na zegarek. Jeśli czegoś nie zrobi, to się spóźni, a wtedy Andrzej na pewno wywali go z roboty.
Niewiele myśląc zmienił pas, wciskając się chamsko przed dostawczaka firmy kurierskiej. Planował skręcić przed skrzyżowaniem w prawo. Miał nadzieję, że uliczka doprowadzi go do równoległej trasy, którą ominie zaczopowane skrzyżowanie. Posuwał się wolno, ale mimo wszystko szybciej niż auta na sąsiednim pasie. Nerwy zjadały go coraz bardziej, aż w końcu osiągnęły punkt kulminacyjny, kiedy dostrzegł po lewej stronie przed sobą, stojący w korku, policyjny radiowóz. Z przerażeniem zauważył, że samochody na jego pasie ruchu przesuwały się szybciej od srebrnej kii z krzykliwymi niebieskimi pasami po bokach. To znaczyło, że niebawem znajdzie się przed linią policyjnej maski, a wtedy... Spojrzał zestresowany w lusterko wsteczne. Gruba warstwa śniegu wciąż zakrywała całą tylną szybę. Nie oczyścił jej przed wyjazdem, aby się nie spóźnić.
Chuchnął szybko w garść. Zapach, który poczuł, jeszcze bardziej podniósł mu ciśnienie. Swoim oddechem mógłby z powodzeniem dezynfekować przyrządy chirurgiczne. Błyskawicznie dotarło do niego, że nie dotrze dzisiaj do pracy. Leciwy opel, którym jeździł, sam w sobie wzbudzał niezdrowe zainteresowanie stróżów prawa, a co dopiero, kiedy zauważą nieodśnieżoną tylną szybę? Doskonale wiedział, jak wszystko dalej się potoczy. Gliniarze zatrzymają go za nieodśnieżone auto, a kiedy wyjdą z radiowozu i zobaczą opla z bliska, na pewno będą chcieli przeprowadzić dalszą inspekcję. Im więcej czasu mu poświęcą, tym pewniejsze, że wyczują od niego woń alkoholu.
Robert podjechał kolejny metr. Teraz od radiowozu dzieliła go już tylko długość saaba 95, stojącego za policjantami.
Nawet jeśli jakimś cudem nie wyczują w jego oddechu niczego podejrzanego, zajrzą w system, a tam znajdą informację sprzed ośmiu lat, kiedy wjechał autem do rowu, wracając z imienin ciotki. Siedem dziesiątych promila. Wtedy jeszcze nie robiono z tego takiej sensacji. Teraz wiedział, że grozi mu areszt i utrata prawa jazdy.
Spocone dłonie zaczęły ślizgać mu się po kierownicy, a przednia szyba zaparowała jeszcze bardziej.
Może go jednak nie zauważą? Im bliżej radiowozu się znajdował, tym wyraźniej widział sylwetki zajętych rozmową policjantów. Samochód przed nim podjechał kolejny metr. Dostawczak za oplem był wystarczająco wysoki, aby zasłonić tył jego auta. Musiał tylko zostawić odpowiednio dużą lukę przed sobą, aby na raz wyprzedzić radiowóz, z zapasem, który od razu wypełni wysoki samochód firmy kurierskiej „Box-In”.
− Będzie dobrze – powtarzał sobie. Auto przed nim podjechało kolejne półtora metra. – Muszę tylko zachować zimną krew. – Wytarł spoconą dłoń o dresowe spodnie i bardzo powoli podjechał obok srebrnej kii.
Policjanci, dotąd zajęci rozmową, zaczęli się rozglądać na boki. Robert poczuł wielką gulę w gardle, kiedy siedzący na miejscu pasażera mundurowy spojrzał prosto na niego, a potem zaczął błądzić wzrokiem po steranym oplu. Kiedy ich spojrzenia znowu się spotkały, gliniarz wykonał ręką gest, aby mężczyzna się zatrzymał.
Robert wstrzymał powietrze. Czuł, jak serce wyrywa mu się z piersi, jakby chciało opuścić jego ciało, dopóki jeszcze jest wolnym człowiekiem. Przecież za niecałe pięć minut będzie miał kajdanki na nadgarstkach.
Kogut na dachu radiowozu ożył, błyskając oślepiająco na niebiesko. Kiedy przed maską opla zrobiło się wystarczająco dużo miejsca, policyjny samochód natychmiast uzupełnił lukę. Robert, niczym więzień w celi śmierci, czekał na wykonanie wyroku. Zawyła policyjna syrena. Mężczyzna chwycił za korbę, aby opuścić szybę i sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki po szczupły portfel. Jedyne, co mu pozostało, to robić dobrą minę do złej gry. Chwycił czapkę i przetarł ponownie przednią szybę. Wtedy z zaskoczeniem dostrzegł, że policyjna kia zaczyna się oddalać, przedzierając się pomiędzy zakorkowanymi autami. Nie mógł w to uwierzyć. Z otępienia wyrwał go dopiero kierowca „Box-In”, który zaczął trąbić, aby stary opel ruszył, skoro jest tyle miejsca przed nim.
Kiedy w końcu skręcił w boczną ulicę, odczuł wielką ulgę. Udało mu się uniknąć najgorszego. Teraz pozostała mu już tylko walka z czasem. Depnął na pedał gazu, aby jak najszybciej nadrobić stracone w korku minuty. Gnał wąską uliczką zupełnie nie zważając na ograniczenie prędkości. Całe życie powtarzał, że przepisy drogowe są dla policji i tych, co się nie spieszą.
− Z drogi, szmato! – krzyknął na kobietę przymierzającą się do przecięcia ulicy.
Gdyby piesza postawiła kolejny krok, byłby jej ostatnim. Robert przemknął autem tuż przed nią, muskając jej kurtkę bocznym lusterkiem. Gdy po chwili mężczyzna w nie zerknął, zobaczył wyłożoną na zabłoconej jezdni sylwetkę w beżowej puchowej kurtce. Siatki pełne zakupów, które niosła, rozsypały się na całą szerokość asfaltu. Zadowolony z siebie Mitras skręcił w przecznicę i po kilku minutach wjechał z powrotem na pierwotną trasę, tym razem już luźniejszą.
Wskazówka na zegarku wciąż przesuwała się nieubłaganie, ale najgorsze pozostało za nim. Rozochocony, utrzymał wyższą niż powinien prędkość i po niecałym kwadransie zaparkował na placu przed zakładem.
Wysiadając dostrzegł świeże obtarcie na tylnym nadkolu.
− To szmata – syknął do siebie. Nie miał jednak czasu na roztrząsanie nowej blizny na aucie. Popędził do firmy, aby zameldować się na czas.
Gdy wchodził do biura miał jeszcze pół minuty zapasu.
− Proszę, proszę – rozległ się sardoniczny głos Andrzeja – któż to się pojawił w pracy?
− Dzień dobry, szefie. – Robert natychmiast przybrał pokorną minę. – Przepraszam, szefie, ale zatrułem się. Leżałem z gorączką nieprzytomny i dlatego nie zadzwoniłem.
Andrzej nie po raz pierwszy słyszał te wymówki. Idealne dla pracodawcy i dla alkoholika, bo w pełni szczere. Grusza wiedział, że Robert pije. Pije w domu, ale i w pracy. Było mu to zupełnie obojętne, byleby roboty ubywało, a pracownicy pojawiali się rano, gotowi do nowych zleceń, których Andrzej brał ostatnio więcej niż zwykle.
− Co ja mam z tobą zrobić, co? – zapytał udając prawdziwą rozterkę. – Miałeś jechać z chłopakami do Gumlewicza i zawaliłeś. – Wskazał oskarżycielsko palcem. – Musiałem przez ciebie wysłać tam nowego. Rozumiesz, kurwa? Do stałego klienta wysłałem nieopierzonego pracownika. Wiesz pewnie, czym grożą takie desperackie ruchy?
− Wiem, szefie. – Mitras spuścił wzrok, pełen pokory i winy. – Katastrofą – mruknął.
− Co proszę? Możesz powtórzyć, bo nie dosłyszałem. – Grusza nadstawił teatralnie ucho.
− Katastrofą – powtórzył głośniej Robert.
− Zgadza się. Teraz mi wyjaśnij, dlaczego chcesz sprowadzić katastrofę na moją firmę, co?
− To nie tak...
− Nie pojawiasz się w pracy, klienci się na ciebie skarżą... Wiedziałeś o tym? – zapytał niespodziewanie.
− Nie wiedziałem, szefie. – Robert chciał zapaść się pod ziemię. Bawił się nerwowo suwakiem przy kurtce, wpatrując się bezradnie w znoszone, ubłocone buty na nogach.
− Jasne, kurwa, że nie wiedziałeś, bo kryjąc twoje dupsko, włażę w ich dupska po same pięty. Ta firma ma zarabiać, a ja za twoje niekompetencje muszę ratować jej dobre imię zniżkami – skłamał. – Czy kiedykolwiek potrąciłem ci z pensji za twoją niekompetencję? – zapytał.
− Nie, szefie.
− A powinienem był?
− Tak, szefie. – Robertowi z trudem przyszło wypowiedzieć te słowa.
− Najprościej byłoby cię z miejsca zwolnić. Mam to zrobić? – zapytał prowokacyjnie.
Mitras podniósł wzrok. Oczy mu się zeszkliły a nogi zaczęły mięknąć.
– Nie, szefie, proszę...
Andrzej wciąż przygniatał go wzrokiem, czerpiąc czystą przyjemność z jego nieporadnego lęku. Miał go w garści, pomimo że nie mógł sobie teraz pozwolić na utratę pracownika z takim stażem. Nie mógł jednak też pozwolić na absencję pracownika z montażu.
− Szefie, ja obiecuję, że się poprawię – wydusił z siebie, łamiącym się głosem Robert. – Będzie szef ze mnie zadowolony.
− A klienci?
− Klienci też, szefie. Bardzo proszę...
Grusza odchylił się w oparciu fotela biurowego. Z marsowym czołem spoglądał na wijącego się przed nim Mitrasa. Wyglądał żałośnie. Niechlujnie ubrany, zgarbiony, nieogolony... Pewnie jeszcze nawet nie wytrzeźwiał...
Westchnął teatralnie.
− Dostajesz ostatnią szansę – powiedział. – Jak zobaczę, że się nie starasz, wylatujesz.
Robert kiwnął pokornie głową.
− No, czego stoisz jak kołek? Łap się za robotę. – Andrzej machnął ręką, jakby przeganiał natrętną muchę.
− Dziękuję. Bardzo dziękuję. – Robert wycofał się do drzwi. – Do widzenia, szefie – powiedział i wyszedł z biura na korytarz.
###
− Patrzcie, kto się pojawił. – Krystian skinieniem głowy wskazał na zdezelowanego opla, który wjechał na plac.
− Chodź mi pomóż, zamiast wypatrywać pijaków w oknie – zbeształ go Daniel.
− Ja mogę pomóc. – Adam odłożył w pośpiechu szczotkę i chwilę potem stał już obok zaskoczonego Daniela.
− Dobra... – zgodził się niepewnie Karaś. – Trzymaj stopień, aby się nie chybotał na kobyłkach.
Adam z zainteresowaniem przyjrzał się czteronożnym rozkładanym podstawom, na których spoczywał stopień.
− Co z tobą? – ponaglił go mężczyzna. – Kobyłek nigdy nie widziałeś? Stań tutaj i przytrzymaj krawędzie.
Chłopak posłusznie wypełnił polecenie.
− Co będziesz robił? – zapytał po chwili wahania.
− Chuj cię to obchodzi – mruknął Daniel, wyjmując kartki ze spisanymi wymiarami stopni i rozkładając je w kolejności na blacie.
Adam przez chwilę walczył ze sobą, aby się nie zniechęcać. Doskonale wiedział, że rozmowy z Karasiem nie są łatwe.
− Chciałbym się czegoś nauczyć – wyznał po chwili, nieco wstydliwym głosem.
Mężczyzna podniósł wzrok znad szkiców i spojrzał na Szklarskiego, jakby zobaczył kosmitę. Po chwili roześmiał się krótko, aczkolwiek dobitnie i wrócił do analizowania wymiarów stopni.
− Mówię poważnie – zaperzył się chłopak.
Daniel kręcił przez chwilę głową z niedowierzania, ale w końcu uległ.
– Będę wyznaczał kształty stopni – powiedział.
− Aha – odparł Adam, ale po chwili przyznał sam przed sobą, że nie rozumie, o co chodzi.
Daniel musiał to dostrzec, gdyż od niechcenia kontynuował:
− Spisałem wymiary na budowie, uwzględniając kąty i wysokości wylanych stopni. Teraz muszę dopasować je do obłogów, które pokleiliśmy. Po nałożeniu wymiarów i kształtów pozostanie nam przykleić obłogi na płytę stolarską i powycinać je do wymiaru.
− Okej... – Teraz Adam miał jasność.
− Dlatego musisz mocno trzymać, abym nie zrobił błędu – przestrzegł go Karaś.
Przeniesienie wszystkich wymiarów z kartek na drewno, zajęło im prawie cały dzień. Szklarski ze zdumieniem stwierdził, że wykonywanie pracy z zaangażowaniem jest dużo ciekawsze. Wymaga uważności i pomysłowości. Był pod wrażeniem, jak Karaś rozwiązywał, wynikające z pewnych drobnostek, problemy. Pierwszy raz w życiu poczuł uznanie dla jego wysiłków.
− Skąd to wszystko wiesz? – zapytał, kiedy mężczyzna skończył docinać piłą tarczową któryś z kolei stopień.
− Co wiem? – Daniel wydawał się zaskoczony pytaniem. Otrzepał ręce z pyłu i spojrzał na chłopaka.
− No, to wszystko. Jak przenieść wymiary, jak dociąć... Jest jakiś poradnik?
Karaś roześmiał się w głos. Tak naiwnych pytań nie zadawały mu nawet jego dzieci.
− Jest dużo poradników – odparł w końcu. – Ale nie dowiesz się z nich tego, co ja wiem. Jeśli faktycznie chcesz się czegoś nauczyć, jak twierdzisz, obserwuj mnie i zapamiętuj. Mam lata doświadczenia, którym się z tobą podzielę. Nie będziesz potrzebował do tego żadnej książki. Musisz być tylko uważny i mnie słuchać.
− Dobrze, że ja nie chcę się od niego uczyć. – Janek szturchnął łokciem Krystiana, co wywołało u obu chichot.
Wiktor również się uśmiechnął, ale z innego powodu. Po raz pierwszy zobaczył u Adama coś, co można było nazwać zalążkiem szczerego zainteresowania pracą, którą wykonywał. Jeżeli się w nią wkręci bez problemu znajdzie sobie inną robotę.
− Halo – Janek odebrał telefon i podszedł do okna. Rozejrzał się po placu za samochodem Andrzeja, jednak ten wyjechał niecałe pół godziny wcześniej. – Okej, zaraz przyjdę – powiedział do słuchawki i wyszedł z warsztatu na mróz.
Wiktor zerknął niepewnie na Krystiana.
– Znowu zioło? – zapytał.
− Zbliża się piątek. – Mężczyzna wzruszył ramionami, po czym wrócił do czyszczenia z pyłu szlifierki szerokotaśmowej.
„Zbliża się piątek” – to zdanie uświadomiło detektywowi, jak szybko leci tutaj czas. Po raz kolejny zaczął się zastanawiać, czy model śledztwa, który wdrożył, przyniesie spodziewany efekt.
Wewnętrzne rozterki przerwało mu donośne „kurwa”, które odbiło się od zapylonych ścian warsztatu. To był Daniel. Stał trzymając piłę w jednej dłoni i kartkę z wymiarami stopnia w drugiej.
− Co się stało? – zaniepokoił się Krystian. Czyżby Daniel źle przeniósł wymiary?
− Mówię mu, aby trzymał stopień, a on stoi z rękami w kieszeniach i wszystko mi lata – rzucił wściekle przez ramię Karaś. – Tutaj! – chuknął na Adama. – Tu masz trzymać, rozumiesz? Jak mi się przesunie prowadnica w trakcie cięcia, to cię za jaja powieszę.
Matuszak przewrócił oczami. Dał znak spłoszonemu Adamowi, aby się nie przejmował, i wrócił do konserwacji maszyny.
− Wiktor, pomożesz mi? – poprosił.
Mężczyzna skinął głową i podszedł od drugiej strony szlifierki.
− Normalnie łeb mnie już boli od tych jego wrzasków – mruknął.
Krystian prychnął na znak, że doskonale wie, o co chodzi.
− Obok ciebie jest bańka z kwasem – poinstruował Aramowicza. – Nałóż go pędzlem na wał dociskowy po twojej stronie.
− Po całości?
− Tam, gdzie jest zagnieciony pył. Jak jego ruszymy, to potem będzie już z górki.
Mężczyzna założył rękawiczki i odkręcił bańkę.
– Zawsze się tak wydzierał? – zapytał przelewając kwas do niewielkiej kuwety. – Przecież to idzie oszaleć.
− Powiedz coś, czego nie wiem. – Matuszak uśmiechnął się kwaśno. – Był taki czas, w tej firmie, kiedy wszystko szło jak po sznurku. Brat Andrzeja już nie pracował, ten debil – wskazał ruchem głowy na zaabsorbowanego swoim zajęciem Karasia – sam sobie wszystko planował, zamówienia spływały w racjonalnym tempie i panował spokój. Żadnych gonitw za nierealnymi terminami, żadnych wrzasków, kłótni...
− Było stabilnie... – podchwycił Wiktor.
− Tak, stabilnie. – Matuszak zerknął, czy Aramowicz radzi sobie z przydzielonym zadaniem. – Uważaj, aby ci w oczy nie prysnęło, bo zamienisz auto na białą laskę – przestrzegł, po czym zamyślił się i westchnął z nostalgią. – Stabilnie – powtórzył niespodziewanie.
− Danielowi nie brakowało wrażeń? – zapytał detektyw. – Nie znam go może dobrze, ale sprawia wrażenie, jakby jego żywiołem był chaos.
− Wiesz, mało mnie Daniel obchodzi – przyznał gorzko Krystian. – Ale ja lubię stabilizację. Taki mam charakter, że wolno adaptuję się do zmian, a fakty są takie, że odkąd Kaśka zaczęła urządzać te swoje awantury, w firmie zaczęły się ciągłe zmiany. Przyznam, że przyjąłem jej śmierć z wyraźną ulgą. Naiwnie wierzyłem, że po burzy przychodzi spokój. – Zaśmiał się gorzko. – Okazuje się jednak, że pewnych zmian nie da się cofnąć. Trącisz kamyczek, a następnie mknie po zboczu lawina.
Wiktor przelał resztę kwasu z powrotem do bańki i zdjął rękawiczki.
– Męczy cię to – odgadł, zerkając na znużony wyraz twarzy kolegi.
− Nie masz pojęcia – przyznał Krystian. – Kiedy jestem już blisko przyzwyczajenia się do nowych warunków, wpadają na halę Andrzej albo Daniel, cali na biało, i ogłaszają nowe zmiany.
− Trzeba się cały czas rozwijać – zauważył Wiktor.
− Zgadzam się. – Matuszak pokiwał głową. – Ale w tym celu trzeba wyciągać wnioski z popełnionych błędów, a oni wciąż stosują te same metody zmieniając tylko narzędzia, zamiast podejście do tematu.
− Co przez to rozumiesz?
− Słyszałeś, że Wojtek się zwalnia? – zapytał Krystian.
− No, tak – przyznał Wiktor.
− Andrzej nie szuka nikogo na jego miejsce, bo nagle się okazuje, że to niepotrzebne koszty. Zamiast tego Daniel namawia go na nowe maszyny, które przyspieszą robotę w warsztacie.
− To chyba dobrze...
− Byłoby dobrze – przerwał mu – gdybym ich nie znał i nie wiedział, jak to się skończy. – Westchnął ciężko.
− A jak się skończy? – Aramowicz ściągnął brwi.
− Tak, że my zaczniemy jeździć na montaże. Będziemy kursować między stolarnią a budowami, bo nasz pryncypał chce przyżydzić na zatrudnianiu nowych pracowników. Daniel będzie nami dyrygował jak pierdolnięty maestro: ty pojedziesz tam, ty zrobisz to... Nie na to się pisałem zatrudniając się tutaj lata temu – dodał po chwili.
Wiktor pokiwał głową w milczeniu. Doskonale rozumiał, że każdy czego innego oczekiwał zarówno od życia, jak i od pracy. Jednemu nudziło się, jak dwa dni spędził w tym samym mieście, a inny nie wyściubiał nosa ze swojego biura. Krystian należał widocznie do tego drugiego rodzaju.
− Po chuj ci te kciuki, skoro z nich nie korzystasz? – rozległ się ponownie łajający ton Daniela.
Krystian wziął głęboki uspokajający wdech i spojrzał w oczy Wiktorowi. – Ktoś mu kiedyś policzy zęby pięścią – stwierdził z satysfakcją. – Może nawet będzie mi dane to zobaczyć...
###
Aramowicz wyszedł z salonu piękności i bezwiednie sięgnął po papierosa. Wygrzebał go z paczki i włożył do ust. Kiedy zaczął szukać zapalniczki po kieszeniach, uświadomił sobie, co robi. Szybko chwycił za wystającego niczym lufa czołgu papierosa, połamał go między palcami i wyrzucił na ośnieżony chodnik. Przeklął w duchu swoją nieuwagę i ruszył ulicą w stronę samochodu. Często, kiedy się zamyślił, zdarzało mu się robić jakieś głupoty. Tak już działał jego mózg.
Obrócił jeszcze głowę, aby ostatni raz zerknąć przez ramię na salon piękności, w którym, Joanna Płycińska, jak twierdziła, spędziła pięć godzin na zabiegach. Jej alibi właśnie zostało potwierdzone przez pracowników, właścicielkę, a także płatności dokonane tamtego dnia przez kobietę. Coś takiego trudno podważyć. W przeciwieństwie do zeznania, chociażby takiego Janka, który tak dał sobie w palnik, że nie był w stanie powiedzieć śledczym, co robił w dniu zabójstwa Katarzyny Gruszy. Znaleźli się co prawda sąsiedzi, którzy słyszeli, jak się rozbijał po mieszkaniu, ale to nie było solidne alibi. Podobnie jak Krystiana, który twierdził, że cały dzień spędził w domu. Nie udało się jednak znaleźć nikogo, kto mógłby to potwierdzić.
Wiktor dotarł w końcu do samochodu. Przednią szybę zdążył oprószyć drobny śnieg, jednak w większości już się rozpuścił. Detektyw otworzył auto i wsiadł do środka. Gdy tylko zapadł się w zimnym fotelu kierowcy, poczuł, jak ogarnia go znurzenie. Miał przemożną chęć wrócić do domu i się wyspać. Wyłączyłby telefon, wypił przed snem jakieś procenty i obudziłby się jutro jak nowo narodzony.
Westchnął. Włożył kluczyk do stacyjki i już miał go przekręcić, kiedy z kieszeni płaszcza odezwał się telefon.
− Aramowicz – powiedział do słuchawki.
− Jak śledztwo? – znajomy głos oficera policji brzmiał dużo lepiej niż przy ich ostatnim spotkaniu pod supermarketem.
− Postępuje – stwierdził zdawkowo detektyw.
− Słuchaj, dzwonię, bo zgłosił się do nas kurier, który złożył zeznania w sprawie.
− Kurier? – zainteresował się Wiktor.
− Tak... Łukasz Strycki. Potwierdził wersję chłopaka.
− Chłopaka? – Aramowicz musiał wysilić przebodźcowane szare komórki, aby skojarzyć, o czym mówił policjant. – Adama Szklarskiego? – zapytał.
− Tak. W czasie morderstwa chłopak odebrał przesyłkę w domu. Dzwonię, byś wiedział.
− Dzięki. – Wiktor był bliski rozłączenia się, kiedy coś mu się przypomniało. – Słuchaj, mam takie pytanie...
− No? – Ton głosu policjanta jednoznacznie świadczył, że zdążył już zająć się czymś innym niż rozmowa przez telefon.
− Przesłuchiwaliście sąsiadów zakładu stolarskiego? – zapytał.
− To tam ktoś jeszcze mieszka? – zdziwił się oficer policji.
− Dobra, nieważne. Dzięki za info. – Aramowicz rozłączył się i schował telefon do kieszeni.
Spojrzał na zegarek. Dochodziła osiemnasta, więc mógł jeszcze trochę popracować. Westchnął znużony i odpalił silnik samochodu.
###
Nieduże sosnowe biurko zasłane narzędziami modelarskimi wyglądało jak ilustracja z poradnika pod tytułem: „Kreatywny bałagan”. Smukłe dłonie, błądzące po nim, bez trudu jednak odnajdywały potrzebne im narzędzia. Jedna z nich swobodnie przepłynęła nad dużą medyczną pęsetą i skalpelem, po czym zanurkowała pod namiot z chaotycznie rozrzuconych kartonów i wyłoniła się z nożykiem modelarskim. Druga dłoń ujęła między zręczne palce nieduży szary kadłub modelu niemieckiego myśliwca FW 190 z okresu II wojny światowej.
Skupiona twarz Romana pochyliła się nad trzymanym elementem. Przyjrzał mu się dokładnie a po chwili zaczął odcinać nożykiem zadziory powstałe przy produkcji. Ostrze przesuwało się ostrożnie wzdłuż szarej powierzchni z tworzywa, oddzielając wąskie nitki, które zaburzałyby naturalistyczny wygląd modelu. Kiedy skończył, wziął w rękę jedno ze skrzydeł i również oczyścił je nożykiem. Następnie otworzył tubkę kleju i za pomocą igły nałożył jego niewielką ilość u nasady skrzydła i w miejscu jego mocowania do kadłuba. Obniżył nieco lampę, aby więcej widzieć, i zetknął ze sobą dwa elementy, aby się skleiły. Po kilkunastu sekundach puścił skrzydło i przyjrzał się efektowi swoich poczynań. Otworzył szeroko oczy i przeklął cicho. Zrezygnowany odłożył model na biurko i wsparł czoło na zabrudzonej klejem dłoni.
W takiej pozycji zastała go Zuza, jego dziewczyna, która weszła do pokoju.
− Co robisz? – zapytała.
Roman oderwał rękę od czoła, z kawałkiem naskórka z okolic linii włosów, i wyprostował się w krześle.
− Sklejam model – oświadczył nonszalancko.
Dziewczyna zerknęła na biurko i zawahała się.
– Masz chwilę, by pogadać? – zapytała w końcu.
Cyryński spojrzał zrezygnowany na dzieło swoich rąk, spoczywające na zagraconym blacie i skinął głową.
Zuza usiadła na sfatygowanym pluszowym fotelu stojącym obok biurka. Mebel z pewnością pamiętał jeszcze lata osiemdziesiąte, podobnie jak większość wyposażenia wynajmowanego przez nich lokalu.
− Chciałam zapytać, czy rozmawiałeś już z Andrzejem?
Brwi Romana uniosły się. – O czym miałbym z nim rozmawiać?
− No wiesz... – Dziewczyna nie czuła się swobodnie poruszając temat, który nie dotyczył jej bezpośrednio. Terapeuta doradził jej jednak, aby zaczęła więcej myśleć o sobie, więc postanowiła skupić się na swoich potrzebach. – Chodzi mi o to, że Wojtek się zwalnia.
− Zwalnia się – przyznał Roman. Wpatrywał się uważnie w Zuzę. Przeszła mu przez głowę myśl, że gdyby zachorował na alzheimera, zakochiwałby się w niej pewnie każdego poranka. Jej krótkie zafarbowane na kolor ognia włosy idealnie korespondowały z małym zadartym nosem, obsypanym lekkimi piegami i smukłą szyją, przechodzącą w wąskie, lekko kanciaste, ramiona. Bystre brązowe oczy śledziły każdy najmniejszy jego ruch. Usta, układające się w słowa, kusiły swoim kształtem i zmysłową czerwienią.
− Słuchasz mnie? – Jej głos sprowadził go z powrotem na ziemię.
− Co? – zapytał zdezorientowany.
− Pytałam, czy rozmawiałeś już o tym z Andrzejem?
− Że Wojtek się zwalnia?
− Proponował ci chyba, żebyś odszedł razem z nim. Chciał z tobą pracować.
Roman zrobił niewyraźną minę.
– No, tak... Tak było, ale zdecydowałem, że zostanę w firmie.
Zuza uniosła brwi zaskoczona.
− No, okej... – Pokiwała głową. – A o tym z Andrzejem rozmawiałeś? – zapytała.
− O czym tutaj rozmawiać? – zdziwił się Cyryński. – Skoro się nie zwalniam, to chyba oczywiste, że zostaję – stwierdził.
− A warunki?
− Jakie warunki? – Roman wciąż nie rozumiał, do czego ma zmierzać ta rozmowa.
− Zostaniesz sam z Robertem.
− No wiem – odparł nieco zniecierpliwiony. – Nie jestem debilem.
− Skoro przejmiesz obowiązki Wojtka, to powinieneś lepiej zarabiać.
− No, to jest chyba oczywiste – stwierdził.
Zuza zamknęła na chwilę powieki i wzięła kilka uspokajających oddechów.
− No, więc ponawiam pytanie, czy rozmawiałeś już o tym z Andrzejem?
Roman otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zawahał się. Pokiwał głową na boki i wypalił w końcu:
− Nie. To chyba oczywiste, ze skoro przejmuję część obowiązków Wojtka...
− To wcale nie jest oczywiste – przerwała mu ostro dziewczyna. – A już na pewno nie dla Andrzeja.
− No chyba się nie spodziewa, że będę ciężej pracował za tę samą stawkę – zdziwił się.
− Naprawdę tak myślisz? – Uśmiechnęła się kpiąco.
− No, tak... Z czego się śmiejesz? – Zapytał urażony. – Będę jego jedynym fachowcem.
Dziewczyna sięgnęła po porzucony model samolotu i podstawiła go Romanowi pod nos. – Fachowcem? – zapytała. – Nie rozśmieszaj mnie.
Cyryński ponownie przyjrzał się dziełu swoich rąk i zacisnął zęby. Skrzydło, które przykleił z prawej strony kadłuba powinno się znaleźć po lewej stronie. Skutkowało to tym, że zamiast wznosić się delikatnie ku górze, opadało w dół. Wytworzenie siły nośnej w takiej konstrukcji było zupełnie niemożliwe.
− Co cię to w ogóle obchodzi? – zapytał poirytowany. – To moja praca, nie twoja.
− To, że co pół roku podnoszą nam opłaty za wynajem, a chciałabym w końcu wyjechać na urlop gdzieś indziej niż w góry albo nad morze. Wszystkie moje koleżanki z pracy wrzucają w necie zdjęcia z Korsyki, Włoch, Grecji, Hiszpanii... A ja: Bałtyk, Tatry, Tatry, Bałtyk. Mam już tego dosyć. Chcę wyjechać gdzieś za granicę. Rozumiesz?
− To co twoim zdaniem powinienem zrobić? – zapytał zrezygnowany.
− Zatrudnić się u Wojtka. Ta firma i tak przecież długo nie pociągnie – stwierdziła Zuza tonem głosu, jakby od miesięcy pisali o tym w każdej możliwej gazecie.
− Co ty mówisz? – Roman wyglądał na wstrząśniętego tą informacją. – Dlaczego?
− Jak to dlaczego? – Zuza też była wstrząśnięta, ale jego naiwnością. – Może dlatego, że zamordował żonę – zasugerowała.
− Andrzej? – Cyryński otworzył szeroko usta i wybałuszył oczy. – Skąd ty niby wiesz takie rzeczy?
− Kurwa, Romek, obudź się. – Klepnęła się gniewnie w uda. – To chyba oczywiste. Kto najwięcej zyskał na jej śmierci? Kto najwięcej by stracił, gdyby wciąż żyła?
Roman opadł bezwładnie na oparcie krzesła i zaczął się zastanawiać.
− Pracujesz dla zwyrola, który dla zysku wykończył własną żonę – kontynuowała Zuza. – Naprawdę myślisz, że z własnej nieprzymuszonej woli da ci podwyżkę, bo będziesz ciężej pracował?
Roman podrapał się po głowie. Być może słowa, które usłyszał, zawierały w sobie dużo prawdy.
− Dobrze – powiedział w końcu. – Porozmawiam z nim o tym.
− Że się zwalniasz – zasugerowała mu.
− No, nie – obruszył się. – O podwyżce.
Dziewczyna załamała ręce.
– Wiesz co? Dobrze. Rób, co chcesz, bylebyś mnie zabrał w te wakacje do jakichś ciepłych krajów. Tylko tyle wymagam. – Zakończyła rozmowę, wstała i wyszła z pokoju.
Cyryński siedział jeszcze przez dłuższy czas i głowił się czy to faktycznie możliwe, żeby Andrzej zabił Kaśkę.
###
Joanna Płycińska wzniosła wysoko kieliszek z kolorowym drinkiem.
− Za Mariolkę – przekrzykiwała głośną muzykę w klubie. – Co ja bym bez ciebie, kochana, zrobiła? – Wychyliła kieliszek do dna, po czym złapała przyjaciółkę w objęcia i pocałowała w policzek.
Blondynka wyślizgnęła się z objęć, śmiejąc się głośno. Nalała do kieliszków kolejną porcję mojito i rozdała trzem przyjaciółkom.
− Nie zapominajmy jednak, że to nie moje, ale twoje – stuknęła palcem w opiętą wydekoltowaną bluzką pełną pierś Joanny – dwudzieste siódme urodziny – roześmiała się donośnie. – Zatem – wzniosła chwiejnie napełniony kieliszek – za Aśkę. Obyś za dziesięć lat miała tak samo zgrabną dupę.
Joanna, która zdążyła już umoczyć usta w alkoholu, prychnęła ze śmiechu, ochlapując stół i przyjaciółki zimnym mojito.
Malwina, stojąca po drugiej stronie stolika, cofnęła się o krok, rozbawiona do rozpuku reakcją jubilatki. Źle postawiła stopę w srebrnej szpilce i straciła równowagę. Zniknęła nagle pod krawędzią stołu, co wywołało kolejne spazmy śmiechu wśród obecnych.
− Malwiniu, nie musisz mi padać do nóg – roześmiała się Joanna wycierając usta wierzchem dłoni.
Przyjaciółka wsparła się o krawędź stołu i zaczęła poprawiać krótką spódniczkę, która się jej podwinęła. Cała ucieszona usiadła w końcu na krześle i nie mogąc przestać się śmiać oświadczyła, że było jej widać majtki.
To wywołało kolejne salwy zakrapianego procentami rechotu. Zakończyła go Gabrysia, kanciasta w kształtach brunetka, która wychwyciła wzrokiem pogardliwe spojrzenie ochroniarza przechadzającego się w pobliżu baru.
− Aśka – zagaiła niespodziewanie – chodzą słuchy na mieście, że zajęłaś się dojeniem z kasy jakiegoś żonkosia.
Zapadła cisza. Któraś z dziewczyn kopnęła nieśmiało Gabrysię w kostkę, ale błyskawicznie wszystkie trzy umalowane twarze skierowały się na jubilatkę.
Joanna powiodła wzrokiem po przyjaciółkach i z wdziękiem upiła łyk alkoholu, nim zebrała się na odpowiedź. Lubiła robić wokół siebie szum. Dlatego też sama puściła tę informację w obieg. Gdy w końcu odstawiła kieliszek, zatrzepotała niewinnie rzęsami.
− Andrzej nie ma żony – odparła. – Została zamordowana.
Wszystkie trzy pary oczu, które były na nią skierowane, rozszerzyły się. Jej przyjaciółki wyglądały teraz jak trzy nieopierzone sowy. Bardzo zgrabne sowy.
− Żartujesz? – zapytała cicho Malwina.
Płycińska bez słowa pokręciła głową.
− Dziany jest? – zapytała Mariola oblizując nieświadomie wargi.
Joanna odchyliła się w oparciu krzesła i uśmiechnęła zagadkowo. – Ma własną firmę – odparła w końcu.
Przyjaciółki zapiszczały jak rozentuzjazmowane nastolatki. Natychmiast poszedł w ruch dzbanek z kolejną dolewką mojito.
− Czym jeździ?
− Bmw – skrzywiła się, a dziewczyny spojrzały na nią zaskoczone. – Wolałabym mercedesa – wyznała.
− Daj spokój. – Gabrysia machnęła pogardliwie ręką. – Mercedesy są dla ciot – stwierdziła.
− To prawda. – Mariola upiła duży łyk drinka. – Facet mojej koleżanki jeździ merolem. Ubiera się w kraciaste garnitury i zawsze nosi dwie różne skarpetki.
− Prawdziwy facet jeździ bmw – potwierdziła Malwina.
− Ale ci się trafiło – rozpromieniła się Mariola. – Normalnie, zazdro.
Joanna uśmiechnęła się sztucznie na sekundę i zajęła się drinkiem.
Mariola błyskawicznie wychwyciła reakcję przyjaciółki. Położyła dłoń na jej ramieniu.
− Dzieje się coś? – zapytała przejęta. – O, mój Boże – powiedziała po chwili. – Bije cię?
Joanna zsunęła jej dłoń i pokręciła przecząco głową.
− Nie, ale... – Westchnęła nie mogąc dłużej ukrywać przed nimi całej prawdy. – Jest dzieciaty.
Przyjaciółki ponownie zamieniły się w sowy.
− Jak bardzo? – zapytała nieśmiało Malwina.
− Dwójka. − Rozczarowane miny wcale nie podniosły jej na duchu. – Ale starszy chodzi już do liceum. To... chyba dobrze... Prawda?
Przyjaciółki pokiwały w milczeniu głowami i zapadła krępująca cisza.
− A mój Dawid – zaczęła niespodziewanie Malwina, aby przywrócić dobry nastrój – został liderem nowego projektu – oświadczyła z dumną miną. – Jak dobrze to rozegra, to może go w końcu awansują.
Kieliszki wzniosły się w górę, aby to uczcić. Joanna również dołączyła do toastu, choć myślami była zupełnie gdzie indziej.
Nie minęło pół godziny i kolejny dzbanek został opróżniony. Joanna, która nieszczególnie udzielała się w aktualnej wymianie plotek, wstała od stolika i poszła do baru, aby go napełnić. Na miejscu zastała mały tłumek, przez który zaczęła się bezczelnie przedzierać.
− Ej! – Ktoś złapał ją za ramię i szarpnął do tyłu. – Kolejka jest.
Kobieta zatoczyła się i prawie przewróciła, nadeptując komuś obcasem na stopę. Nie upadła jednak. Zatopiła się w czyichś silnych ramionach.
− W porządku? – usłyszała troskliwy męski głos tuż przy swoim uchu.
Wciąż ściskając szklany dzbanek starała się wesprzeć na nogach, aby odzyskać równowagę i się wyprostować, ale nie była w stanie.
Mocarne ramiona podźwignęły ją i ustawiły do pionu. Obróciła się, aby podziękować i zobaczyła przed sobą barczystego mężczyznę o zadziornym wyrazie twarzy. Obcisły czarny t-shirt opinał się na szerokiej klatce piersiowej, zarysowując obłe mięśnie, i znikał w dżinsach, spiętych paskiem z dużą srebrną klamrą. Wytłoczona na niej czaszka zerkała złowieszczo.
− Gdyby nie ty, to... – nie potrafiła się wysłowić. Czy to przez alkohol, czy może przez ten t-shirt?
Mężczyzna skinął na ochroniarza, czającego się pod ścianą i już po chwili relacjonował mu zdarzenie.
Joanna przyglądała się jego profilowi i nie mogła oderwać wzroku. Wydatna żuchwa, obsypana gęstym kilkudniowym zarostem, poruszała się dostojnie, kiedy wypowiadał kolejne słowa. Bystre oczy zerkały na nią co chwilę. Gdy skończył mówić, ochroniarz minął kobietę, złapał młodego chłopaka, który nią szarpnął i bezceremonialnie zawlókł do wyjścia.
Uśmiechnęła się do mężczyzny.
− Dzięki – powiedziała.
− Jakbyś się przewróciła ze szkłem w ręku... – nie dokończył zdania, tylko pokiwał nieprzyjemnie głową.
− Tym bardziej dziękuję.
− Co ci przynieść? – zapytał niespodziewanie i wyjął delikatnie z jej dłoni uchwyt szklanego dzbanka.
− Mojito – poprosiła.
Mężczyzna zniknął w skłębionym tłumie i po kilku minutach zjawił się ponownie ze zroszonym od wilgoci pełnym dzbankiem.
− Jestem Asia – przedstawiła się, kiedy odbierała alkohol.
− Tomek.
− Jeszcze raz dzięki – skinęła głową i ruszyła w drogę powrotną do przyjaciółek. Po chwili jednak obróciła się i napotkała spojrzenie mężczyzny.
− Może się jeszcze spotkamy – powiedział, jakby czytał w jej myślach.
− Mam nadzieję. – Uśmiechnęła się trochę bardziej zalotnie, niż chciała, i wróciła do stolika.
Mariola pokazywała właśnie na telefonie zdjęcia z Grecji i opowiadała, jak przeszukiwali jej bagaż na lotnisku.
− O, jesteś – rozpromieniła się, gdy tylko Joanna postawiła dzbanek na stole. – Już się bałam, że nie wrócisz.
− Była mała afera przy barze...
− Nie do ciebie mówię – odparła przyjaciółka i pogłaskała czule dzbanek z mojito.
Cały stolik zatrząsł się od śmiechu.
Kilka kwadransów później kobiety uznały, że wszystkie najważniejsze plotki zostały już puszczone w dalszy obieg, więc mogą z czystym sumieniem przejść do kolejnego punktu tego wieczoru, czyli tańców, hulańców i swawoli.
Zgodnie ruszyły na parkiet pokazać światu, że wiek jest tylko liczbą, a one wciąż potrafią się bawić tak samo jak wtedy, kiedy obchodziły swoje osiemnastki.
Gdy z głośników popłynął dance, ich smukłe nogi i zgrabne biodra poszły w ruch, przyciągając wzrok niejednego faceta.
Kawałek za kawałkiem kobiety rozkręcały się coraz bardziej, prezentując ruchy, których nie powstydziłyby się gwiazdy popu.
Joanna właśnie odstawiała swój popisowy numer, kiedy poczuła za sobą czyjąś obecność.
− O, jesteś – rozpromieniła się kiedy spojrzała przez ramię i dostrzegła czarny t-shirt.
− Jakbym wiedział, że to się tak skończy, nie dawałbym ci kolejnego dzbanka – powiedział wskazując na jej przyjaciółki, które podrygiwały teraz, jakby przed chwilą wpadły w mrowisko.
Joanna roześmiała się.
− Hej, dziewczyny – zawołała. – To jest... – Spojrzała na niego speszona.
− Tomek – przypomniał jej.
− Poznaliśmy się przy barze. – Szybko uznała, że nie warto mówić dalej. Żadna z kobiet jej nie słuchała. Wszystkie zajęte były teraz wzajemnym naśladowaniem ruchów tanecznych.
Joanna spojrzała wymownie na Tomka.
− Próbowałam – stwierdziła rozbawiona.
− Jestem świadkiem – roześmiał się. – Zatańczysz?
− Po to przyszłam.
Joanna z przyjemnością oglądała kocie ruchy mężczyzny i węzły pracujących mięśni pod opiętym t-shirtem. Szybko doszła do wniosku, że mogłaby na niego patrzeć godzinami. Nim zdążyła się zorientować, on już trzymał ręce na jej biodrach, a niedługo po tym ona przywarła do niego plecami, prężąc się jak kotka w rui. Dobra zabawa zaczęła przeradzać się w coś więcej.
Kiedy przy kolejnym kawałku napotkała jego rozpalone spojrzenie, nie mogła się dłużej opierać. Zbliżyła się i pocałowała go. Odwzajemnił pocałunek i trwali tak przez jakiś czas, aż odsunęła się i spojrzała na niego rozogniona. Przyspieszony oddech sprawiał, że pierś falowała jej prawie w rytm bitu wydobywającego się z klubowych głośników.
− Jedźmy do ciebie – szepnęła przejęta.
Tomek bez słowa złapał ją za rękę i powiódł przez roztańczony tłum w stronę wyjścia z klubu.
###
Waldemar Grusza rozkleił zaspane powieki i rozejrzał się niespokojnie po ciemnym pokoju. Nie był pewien, dlaczego się obudził, więc przewrócił się na drugi bok i przykrył szczelniej kołdrą. Czuł, jak powoli zapada się w gęstą materię snu. Nim to się jednak stało, znowu otworzył zaspane oczy i rozejrzał się nieprzytomnym wzrokiem po otaczającej go mrocznej otchłani. Przez moment zdawało mu się, że coś usłyszał.
Bardzo niechętnie sięgnął po telefon i sprawdził godzinę. Dochodziła trzecia. Z oporem odkrył kołdrę i usiadł na łóżku. Wymacał ręką włącznik i zapalił lampkę nocną. Wstrzymał na chwilę chrapliwy oddech i nadstawił ucha. Tak... Na pewno coś usłyszał.
Założył kapcie i powolnym emeryckim tempem udał się na korytarz. Kiedy wyszedł z pokoju, jego uszu dobiegło niewyraźne jęczenie zza drzwi po przeciwnej stronie mieszkania. Zapalił światło i ruszył korytarzem. Kiedy plafon pod sufitem rozświetlił salon, zobaczył swoją żonę. Leżała nieruchomo na łóżku. Przewracała niespokojnie oczami i wydawała z siebie ciche gardłowe pojękiwania. W kąciku spierzchniętych ust gromadziła się jej ślina, która stopniowo zaczęła spływać po twarzy cienką stróżką.
− Jestem, jestem... – Waldemar podszedł niespiesznie do łóżka. Kiedy uderzył go ostry zapach moczu, natychmiast zorientował się, w czym rzecz. – Znowu się zeszczałaś – westchnął.
Odkrył kołdrę i zobaczył rozległą plamę na prześcieradle pod nogami sparaliżowanej żony. Przeklął pod nosem. Przełożył kołdrę na fotel i z obrzydzeniem stwierdził, że ta również jest przemoczona. Nie miał pojęcia, jak długo jego żona już tak jęczy. Może godzinę, a może dwie. Sądząc po smrodzie, to dłużej niż krócej.
Podjechał wózkiem inwalidzkim obok łóżka i zaczął przesadzać na niego małżonkę. W pojedynkę było to diabelnie trudne, ale nie niemożliwe. Już kilka razy nadwyrężył sobie w ten sposób plecy, więc robił to teraz bardzo ostrożnie. Po kilku minutach zaciekłej walki z jej ciężarem a swoim wiekiem zawiózł ją do łazienki i tam zostawił. Sam zabrał się za wymianę pościeli.
Refundowane pieluchomajtki skończyły się kilka dni temu i Gruszy pozostało jedynie rozłożyć pod prześcieradłem ceratę. Wiedział, że to słabe rozwiązanie, ale nie starczało mu emerytury na kompleksową opiekę nad żoną. Musiał improwizować.
Ściągnął przemoczone do połowy prześcieradło i z obrzydzeniem wytarł suchą jego częścią wilgotną ceratę. Pozostało mu zmienić kołdrę, posłać na nowo łóżko, wrzucić zasikane rzeczy do prania i na końcu umyć jakoś żonę. Potem znowu położyć ją do łóżka i w końcu będzie mógł zmyć z siebie ten nieznośny smród.
„Jak długo to jeszcze potrwa?” – pomyślał, ściągając poszewkę z przemoczonej kołdry.