Śmierć pod gruszą

- NOWY PRACOWNIK -


Ulica Żarowa była wąską senną uliczką, wytyczoną pod koniec lat pięćdziesiątych. W tamtym czasie stało tam, słownie, jedno gospodarstwo wiejskie z licznymi polami uprawnymi. Biegnącą obok błotnistą ścieżkę poszerzono i wyłożono kocimi łbami. Dwadzieścia lat później doprowadzono tam prąd i wtedy właśnie zaczęły się poważne zmiany w okolicy.

Dziesiątki hektarów ziemi rolnej zostały włączone do PPGR-u, który pod koniec lat osiemdziesiątych sprzedano za bezcen prywatnemu przedsiębiorcy.

Następnie ziemię rozparcelowano, a mniej lub bardziej równe działki wystawiono na sprzedaż.

Największą z nich nabył Franciszek Kłos. Postawił tam dużych rozmiarów halę do produkcji części samochodowych i siedzibę firmy Auto-Kłos.

To poniekąd dzięki niemu przyłączono całą ulicę do instalacji gazowej i wodociągowej.

Domy zaczęły wyrastać, jak grzyby po deszczu.

Pod koniec lat dziewięćdziesiątych każdy z budynków miał już kanalizację, a nawet internet. W 2003 roku postawiono pierwsze latarnie i wylano ulicę asfaltem. Od tamtej pory wiele się nie zmieniło.

Wiktor Aramowicz toczył się powoli wysłużonym renault po wyboistym asfalcie ulicy Żarowej. Rozglądał się niepewnie to w lewo, to w prawo, szukając jakiegokolwiek śladu numeracji na niewyremontowanych budynkach.

W czwartek wysłał swoje Curriculum Vitae pocztą elektroniczną do zakładu stolarskiego Pod Gruszą. Następnego dnia, po południu, zadzwoniła do niego kobieta z biura i przeprowadziła krótką rozmowę kwalifikacyjną. Wiktor nie miał za grosz doświadczenia w pracy z drewnem, a mimo to został zaproszony w poniedziałek na tydzień próbny.

Szukali pracownika na halę produkcyjną, a on wyraził szczerą chęć i motywację do pracy. To najwyraźniej wystarczyło.

Samochód przyhamował gwałtownie, kiedy w przedniej szybie ukazała się drewniana tablica z wyfrezowanym napisem: „Zakład Stolarski Pod Gruszą”. Krwistoczerwona strzałka pod wypłowiałymi złotymi literami wskazywała dużą metalową bramę po prawej stronie.

Mężczyzna z większą już śmiałością wrzucił kierunkowskaz i wjechał na plac zakładu.

Stało tam pięć aut, z których najbardziej rzucał się w oczy czarny błyszczący pickup. Zaparkowany był najbliżej budynku, na którego elewacji, nad drzwiami, widniał tłusty napis: „Biuro”.

Wiktor minął powoli toyotę i opla, po czym wpasował się w lukę między dwoma busami fiata.

Kiedy wygramolił się z ciepłego wnętrza samochodu na chłostany lodowatymi powiewami wiatru plac, natychmiast ogarnęła go chmura gryzącego dymu, zawianego z niskiego komina budynku hali. Węch od razu dał mu do zrozumienia, że drewno jest prawdopodobnie ostatnią rzeczą, jaką tutaj palą.

Podciągnął rękaw na lewym przedramieniu i spojrzał na wysłużony zegarek elektroniczny. Miał się zjawić na dziewiątą. Było za pięć.

„Lepiej wcześniej niż później” − pomyślał. Zanim zacznie pracę, będzie pewnie musiał wypełnić jakiś kwestionariusz do umowy i zapoznać się z BHP.

Postawił kołnierz wełnianego płaszcza i ruszył przez plac do biura.

Gdy wszedł do środka i nacisnął klamkę pierwszych drzwi w korytarzu, stwierdził ze zdumieniem, że są zamknięte. Skonsternowany przeczytał tabliczkę na drzwiach, a upewniwszy się, że dobrze trafił, zapukał. Cisza, która mu odpowiedziała, przyspieszyła nieco jego tętno.

Czyżby się spóźnił?

Spojrzał na zegarek, jednak wciąż było przed dziewiątą.

Może coś źle zrozumiał...

Wyszedł ponownie na plac i rozejrzał się badawczo. Od strony przyklejonego obok podłużnego budynku dochodziły przytłumione odgłosy pracujących maszyn.

Zakład działał. Zresztą dlaczego miałby nie działać o dziewiątej rano w poniedziałek?

Wiktor wrócił do środka i skierował się do kolejnych drzwi. Tym razem ochoczo ustąpiły pod naciskiem klamki. Wszedł do dużego pomieszczenia z prostokątnym stołem na środku, zasłanym szarą ceratą w kratę. Pod każdą ścianą stały wysokie regały pełne elektronarzędzi i firmowego sprzętu rozmaitego przeznaczenia. Dwie świetlówki mrugały leniwie, jak stroboskop na taniej dyskotece. W nozdrza mężczyzny wdarł się kwaśny zapach przechodzonych ubrań.

Przy stole siedział rozparty na krześle olbrzym. Wielka niemal kwadratowa głowa osadzona na szerokich jak skrzydła samolotu barkach wpatrywała się w niego zagadkowo. Masywne ramię trzymało szklankę z kawą, tak śmiesznie miniaturową w porównaniu z dłonią, zdolną zapewne zmiażdżyć całego melona.

− Słucham? – chropowaty głos upewnił mężczyznę, że tego osobnika lepiej nie denerwować.

− Dzień dobry, jestem Wiktor Aramowicz – przedstawił się przekonany, że to będzie hasło-klucz, które wszystko objaśni. Olbrzym wpatrywał się jednak wciąż niewzruszony. – Byłem umówiony na dziewiątą do pracy – wyjaśnił po chwili.

Wielkolud upił niespiesznie łyk kawy i obciął mężczyznę krytycznym spojrzeniem.

− Szefa jeszcze nie ma – zagrzmiał.

− Aha... – Wiktor podrapał się po głowie. – To ja może zaczekam.

− Nie wiem, kiedy się pojawi, więc skoro przyszedłeś do pracy, to przebieraj się i idź na warsztat do chłopaków – stwierdził sucho, po czym splunął soczyście na betonową posadzkę.

Wiktor pokiwał głową i rozejrzał się po pokoju socjalnym, szukając miejsca, gdzie mógłby zostawić plecak. Po krótkiej chwili zdecydował się położyć go na jednym z krzeseł przy stole.

− To miejsce Daniela – upomniał go chrapliwy głos.

Mężczyzna natychmiast podniósł plecak i już zamierzał położyć go obok, kiedy coś go tknęło.

− A które jest wolne? – zapytał.

Masywna dłoń wskazała wysunięte krzesło obok miejsca, na którym, niczym góra, spoczywał olbrzym.

Wiktor niechętnie zostawił swoje rzeczy w zasięgu zupełnie obcego mężczyzny, jednak wyglądało na to, że nie miał szczególnego wyboru.

Nie zabrał ze sobą żadnych roboczych ubrań, więc powiesił tylko płaszcz na wieszaku i skierował się z powrotem na korytarz.

− Drzwi naprzeciwko – poinstruował go wielkolud.

Wiktor rad, że nie śledzą go już szare i zimne oczy mężczyzny, który z pewnością był częścią kampanii społecznej sprzed dekad: „Pij mleko, będziesz wielki”, nacisnął klamkę i wkroczył na zupełnie obce sobie terytorium.

Gdy tylko przekroczył próg hali produkcyjnej, naparł na niego hałas wyjących maszyn do drewna. Rozejrzał się badawczo po zagraconej, w jego mniemaniu, przestrzeni szukając któregokolwiek z pracowników. Wodził wzrokiem od maszyny do palety z ułożonymi na czubato deskami i od palety do kolejnej maszyny, niczym żołnierz wypatrujący przeciwnika w gęstym lesie. W końcu w ciasnej przestrzeni między dwoma stosami desek, dostrzegł bystre oczy wpatrujące się w niego przez wąskie szkła okularów.

Wiktor skinął nieśmiało głową, jednak mężczyzna odwrócił się tylko przez ramię i krzyknął coś w głąb warsztatu. Chwilę potem imadło decybeli ściskające czaszkę Aramowicza zelżało – jedna z maszyn została najwyraźniej wyłączona.

Z gąszczu osprzętu wyłonił się mężczyzna przed czterdziestką. Tygodniowy zarost, podkrążone oczy i potężne zakola na czole zasugerowały Wiktorowi, że to on tutaj dowodzi. Zbliżył się do drzwi, przy których czekał, nadzwyczaj energicznym krokiem i bez ogródek zapytał, o co chodzi.

− Jestem nowym pracownikiem. – Wyciągnął rękę na powitanie. – Wiktor Aramowicz.

− Daniel Karaś. – Mężczyzna uścisnął mu dłoń brudnymi opuchniętymi twardymi palcami.

Wiktor ze zdumieniem stwierdził, że równie dobrze mógłby witać się z konarem drzewa.

− Musisz się przebrać – poinstruował go Daniel.

− Nie wziąłem nic na zmianę – odparł niepewnie, wyrzucając sobie w duchu, że nie przygotował się należycie.

− Kierowca da ci jakieś ciuchy – Daniel podniósł głos, bo maszyna za jego plecami zaczęła wyć niemiłosiernie.

− Kierowca?

− Ten duży. Marcin. Nie wyjechał chyba jeszcze z firmy...

− Chyba nie – odparł Wiktor, zastanawiając się, czy olbrzymi brutal pijący kawę w pomieszczeniu socjalnym jest tą samą osobą, o której mówił mężczyzna.

Skinął głową i zniknął za drzwiami.

Daniel obrócił się na pięcie i ruszył z powrotem do frezarki, którą wyłączył.

− Co jest? – zagadnął go Krystian, kiedy rozpędzony wał grubościówki zwolnił na tyle, że można było rozmawiać bez przekrzykiwania maszyny.

− Nowy – stwierdził Karaś tonem głosu, jakby to miało wszystko wyjaśnić.

− Fajnie, jakby Andrzej nas uprzedził, że będziemy mieć dodatkową parę rąk do pracy. – Krystian pokręcił głową. – Ostatnio o niczym nam już nie mówi.

− A jak ma nas uprzedzać, skoro ciągle nie ma go w firmie? – odezwał się Janek.

Chłopak stał po drugiej stronie grubościówki, ze spuszczoną głową wpatrzoną w smartfona. Grzywka całkowicie zasłaniała mu pucołowatą twarz.

− Właśnie – Krystian ponownie zagadnął Daniela – czy Andrzej mówił ci coś o wypłatach?

− Nie mówił, bo go nie pytałem – odparł nonszalancko mężczyzna.

− No, kurwa – oburzył się Krystian. – Przecież prosiłem, abyś się dowiedział, kiedy będą pieniądze. Masz zaciągnięty kredyt, to powinno być przede wszystkim w twoim interesie.

− Pieniądze będą, jak wypchniemy zamówienie do klienta.

− Jakie zamówienie? Wyjechały już trzy w tym miesiącu, za które przytulił niemały hajs, a wypłat jak nie było, tak nie ma. Gdzie są moje pieniądze? – Krystian uderzył się energicznie w pierś.

− Jakby je miał, to by nam zapłacił – skwitował Karaś.

− Ma hajs. Przecież w zeszłym tygodniu chwalił się, że kupił synowi, na urodziny nowy zegarek, za trzy i pół koła, a dwa tygodnie temu wymienił telefon na najnowszy model. Sam nam pokazywałeś w necie, ile kosztował, więc nie pierdol, że Andrzej nie ma kasy.

− Teraz już nie ma. – Daniel wzruszył ramionami i wrócił do frezarki.

Gdy tylko włączył maszynę i wyciąg do trociny, Krystian spojrzał na Janka i Adama, kręcąc z niedowierzaniem głową.

− Jak można być takim ułomem? – zapytał.

− Ale o którego pytasz? – roześmiał się Janek, poprawiając grzywkę, aby nie wpadała mu w oczy.

− Że Andrzej jest idiotą, to już nie raz dowiódł, ale Danielowi przecież najbardziej powinno zależeć, aby pieniądze były na czas. Ma kredyt, dwójkę dzieci i potężny silnik do zalania paliwem.

Chłopaki wzruszyli tylko ramionami.

Krystian, wciąż poruszony nastawieniem młodszego kolegi, zastanawiał się, kiedy w firmie zjawi się łaskawie Andrzej, aby mógł go przycisnąć o wypłatę.

Rozmyślania przerwał mu trzask drzwi. Na hali ponownie pojawił się nowy. Miał na sobie za duże spodnie robocze, których nogawki musiał podwinąć kilka razy, i taki sam t-shirt z wypłowiałym drzewem gruszy na plecach – logiem firmy. Zakładał właśnie wyliniały firmowy polar.

Krystian skinął na niego, a kiedy podszedł, przedstawił siebie i kolegów.

− Pracowałeś kiedyś w takim miejscu? – zapytał.

− Nigdy – zaprzeczył z zapałem.

Mężczyzna pokiwał głową nierad z udzielonej odpowiedzi. Kiedyś, kiedy pracował z nimi jeszcze starszy brat Andrzeja, firma zatrudniała tylko osoby z doświadczeniem. Od kiedy Waldemar przeszedł na emeryturę i opuścił zapyziałe mury zakładu, Andrzej zaczął prowadzić firmę po swojemu. Zatrudniał byle kogo, aby tylko odpowiadała mu niska stawka roboczogodziny. Przez ostatnie dwa lata przez halę produkcyjną przewinęło się więcej nowych pracowników, niż przez poprzednie cztery.

− To jest grubościówka. – Krystian wskazał maszynę, przy której stali. – Służy do przepuszczania materiału, aby uzyskać grubość, która nas interesuje. Regulowany wał z nożami hebluje od góry deski, a trocinę odprowadza ten wyciąg – położył dłoń na szkieletowej konstrukcji z dwoma przezroczystymi workami, zapełnionymi już do połowy. – Zawsze, jak pracujemy na grubościówce, odciąg musi być włączony – poinstruował.

Wiktor słuchał przejęty każdego słowa spływającego z ust mężczyzny. Sam widok maszyny budził jego respekt, a co dopiero, kiedy wyobraził sobie rozpędzony wał najeżony nożami, zdolnymi ciąć twarde drewno.

− Czy to niebezpieczne? – zapytał.

− Bywa. – Krystian założył nauszniki ochronne i wrócił na pozycję operatora maszyny. – Stań z Adamem. Obserwuj, jak układa deski na palecie. Potem się zamienicie. Jakbyś miał jakieś wątpliwości, to pytaj.

− Nie będę miał najpierw jakiegoś szkolenia BHP? – zapytał zaskoczony Aramowicz.

− Przed chwilą miałeś. – Mężczyzna uśmiechnął się przebiegle i ponownie uruchomił maszynę.

Huk wirujących z prędkością kilku tysięcy obrotów na minutę ostrzy, wgryzających się w dębowe drewno, zagłuszał każde pytanie Wiktora, które zadawał Adamowi. Szybko się jednak zorientował, że chłopak był chyba jeszcze bardziej „zielony” niż on. Adam pracował ślamazarnie i przez to niedbale, gdyż nie wyrabiał się z odbieraniem podawanych mu przez Janka desek. Rzucał je bez ładu i składu na leżącą obok paletę.

Wiktor, pomimo że pracował od piętnastu minut, pojął w lot, jak powinno się odkładać deski. Bez namysłu zakasał rękawy i zabrał się do przekładania ich z miejsca na miejsce, aby układany stos był równy i stabilny. Musiał działać dynamicznie, gdyż Adam co rusz zaskakiwał go swoją inwencją twórczą.

Kiedy godzinę później maszyna w końcu została wyłączona, batalia ustała, a Wiktor mógł w końcu wyprostować zesztywniałe plecy.

„Boleć będzie jutro” – pomyślał, jednak uśmiechnął się do Krystiana, robiąc dobrą minę do złej gry.

− Cienkie te deski.

− Bo to obłogi – wyjaśnił Krystian. – Zamiast kleić z litego materiału, obłogujemy dookoła sosnową płytę stolarską. Wychodzi podobno taniej.

Wiktor zmarszczył brwi.− Taniej dla klienta? – zapytał.

− Raczej dla Andrzeja – roześmiał się Janek nie odrywając wzroku od ekranu Smartfona. – Gestalter – powiedział nagle głośno.

− Słucham? – zapytał zbity z tropu Aramowicz.

Gestalter – powtórzył do siebie Janek.

− Nie przejmuj się. – Krystian machnął ręką, dając znak, że chłopak jest w swoim własnym świecie. – Ściągnął sobie jakąś aplikację do nauki języków i teraz nie może się od niej oderwać – wyjaśnił. – Czego ty się tam teraz uczysz? – zapytał głośno chłopaka. – Fińskiego?

− Niemieckiego – odpowiedział za kolegę Adam.

− Skończyliście? – zagrzmiał za ich plecami głos Daniela. – To zabierajcie je do gazowni – polecił poirytowanym głosem. – Na co czekacie, na oklaski? – zapytał zniecierpliwiony. Po chwili zrobił się cały czerwony na twarzy, a mięśnie żuchwy zatańczyły mu niebezpiecznie pod skórą. – Janek, kurwa, ile razy mam ci powtarzać?

− O co chodzi? – chłopak podniósł zdezorientowany wzrok znad smartfona. Wyglądał, jakby dopiero co się ocknął z letargu.

− Zostaw ten pierdolony telefon. Jesteś w robocie i masz się skupić na pracy – grzmiał Daniel.

− Dobra, dobra... – Janek przewrócił oczami i włożył urządzenie do kieszeni.

− Co dobra? – mężczyzna podniósł głos jeszcze bardziej. – Za każdym razem jest to samo. To, że kiedyś był czas na takie pierdoły, nie znaczy, że teraz jest. Mam ci przypomnieć, ile czeka zamówień w kolejce? Doskonale wiesz, że wszędzie mamy opóźnienia.

− Dobra, już... – Janek przybrał zmęczony wyraz twarzy. Za każdym razem słuchał tego samego ględzenia. Co mu przeszkadzało, że w wolnej chwili sięgał po telefon? Przecież nie grał w jakieś gierki, tylko się uczył.

− Co już, co już? – Karaś wychodził z siebie. – Bierz nowego i macie we dwóch poukładać obłogi w gazowni. – A ty – wskazał na Krystiana – bierz kolejną paletę i przepuszczaj z Adamem.

Daniel obrócił się na pięcie i ruszył z powrotem na swoje stanowisko. Żegnały go trzy środkowe palce u rąk.

− Nie wiesz, kiedy przyjedzie szef? – zapytał Wiktor, pomagając Jankowi ciągnącemu wózek paletowy z załadowaną paletą.

Sprężyste obłogi podskakiwały na wybojach, kołysząc się niebezpiecznie po zewnętrznych stronach. Ogumowane kółka wózka turkotały po nierównej kostce Bauma, niczym miniaturowa lokomotywa.

− Będzie, jak będzie – odparł chłopak przez ramię. Był skoncentrowany na prowadzeniu wózka przez najrówniejszą część placu. – Co, już chcesz zrezygnować? – zapytał rozbawiony. Przepocona grzywka opadała mu na oczy, jak koniowi zaprzęgowemu, którego w tym momencie tak bardzo przypominał.

− Chciałbym poznać warunki zatrudnienia.

− To nie byłeś na rozmowie? – Janek zatrzymał paleciak pod niedużą drewnianą wiatą, postawioną przed wejściem do gazowni. Zbita z nieheblowanych desek konstrukcja nie budziła za grosz zaufania.

− Mówiąc szczerze, to nie – przyznał zakłopotany. – Zadzwoniła do mnie jakaś kobieta i po krótkiej rozmowie poleciła przyjść na tydzień próbny – wyjaśnił niezręcznie.

− Niezłe jaja. – Janek otworzył ciężkie drzwi do przedsionka gazowni, po czym uruchomił cyrkulację powietrza i otworzył wejście do komory.

− A ty długo już tutaj pracujesz? – zapytał Wiktor.

− Prawie rok. – Chłopak zniknął w głębi pomieszczenia i po chwili pojawił się ponownie w drzwiach. – Znośnie – skwitował jakość powietrza w kontenerze. – Przynoś mi deski i opieraj tutaj o ścianę – zakomenderował. − Ja się zajmę resztą.

Wiktor bez sprzeciwu zabrał się za wykonywanie polecenia. Wchodząc do środka dziwnego pomieszczenia zwrócił uwagę na długie stalowe ramiona na zawiasach, przytwierdzone do ścian.

− Co to jest? – Wskazał na konstrukcję.

− Wieszaki. – Janek złapał za stalowy profil i usytuował ramię w poprzek ścian. Po chwili pociągnął za niedużą dźwignię i z wnętrza profilu wysunęły się, niczym kocie pazury, krótkie pręty. Po chwili zrobił to samo z konstrukcją po drugiej stronie. – Kładziemy na nich deski.

− Rozumiem. – Aramowicz pokiwał głową, chociaż tak naprawdę wciąż niewiele pojmował. – To mówisz, że już prawie rok ci tu zleciał?

− W styczniu minie.

Janek brał po kolei deski i opierał je pomiędzy wystającymi prętami konstrukcji.

− I jak tu jest?

Janek roześmiał się serdecznie.

− Praca nawet spoko, tylko Daniel to dupek – stwierdził bez ogródek. – Poza tym Andrzej nabrał robót, jak głupi, i nie jesteśmy w stanie nadążyć z realizacją zamówień.

− Może dlatego zatrudnia ludzi...

− Widziałeś jak wygląda warsztat? Może mieć nawet armię pracowników, a roboty i tak nie przyspieszy.

Wiktor przyznał mu w duchu rację. Aby mogli wyjechać z obłogami na plac, trzeba było poprzestawiać wpierw maszyny i palety z materiałem, aby udrożnić korytarz do drzwi. Czynność, która powinna zająć minutę, czyli dotarcie z jednego końca warsztatu na drugi, zajęła im prawie dwadzieścia.

− Ale płaci na czas? – zapytał znienacka, opierając o ścianę kolejną partię desek.

Janek uśmiechnął się krzywo.

− Nie płaci?

− Nie, no, oczywiście, że płaci. Niczym się nie przejmuj...

Ułożenie obłogów zajęło im kolejne pół godziny. Przez ten czas Wiktor zdążył wbić sobie trzy drzazgi w ręce i uderzyć się boleśnie kolanem o futrynę drzwi.

− Co teraz? – zapytał, gdy ostatnia z desek znalazła się pomiędzy stalowymi zębami wieszaków.

− Idziemy po kolejną partię. A potem załączymy gaz. – Janek sięgnął po telefon. Pokusa, aby poznać kilka kolejnych słów po niemiecku była duża, jednak sprawdził tylko godzinę i smartfon wylądował z powrotem w kieszeni.

− Gaz? – zdumiał się Wiktor. Słowo to kojarzyło mu się jednoznacznie z lekcjami historii.

− Gazujemy materiał, aby ściemniał. Wtedy łatwiej dobrać obłogi do klejenia.

− Nie rozumiem... – Wiktor podrapał się po głowie.

− Deski są z dębu. Zawierają w sobie jakąś... teinę, czy coś takiego, która reaguje chemicznie z amoniakiem i powoduje, że dąb ciemnieje.

− Teinę? Tę z herbaty? – zapytał zupełnie już zbity z tropu mężczyzna.

Janek zastanowił się przez chwilę i przytaknął niepewnie. To faktycznie musiała być ta sama substancja, która sprawiała, że herbata zalana wodą ciemnieje.

− Kiedy zagazowane deski barwimy naszymi sosami czy olejami, wychodzą zupełnie niespotykane, naturalne kolory.

− Rozumiem... A mówiłeś, że gazujecie je czym? – zapytał, rozglądając się niepewnie po hermetycznym pomieszczeniu. Wydało mu się nagle wrogie.

− Amoniakiem. Nie bój się. – Poklepał go po ramieniu. – Systemu nie da się uruchomić przy otwartych drzwiach.

Wiktorowi zapewnienia te nie wydały się wcale budujące. Na wszelki wypadek stanął bliżej wyjścia.

− Zdarzył się tutaj kiedyś jakiś wypadek? – zapytał.

Zblazowany wyraz twarzy Janka uległ natychmiastowej przemianie. Zacisnął usta i cały zesztywniał, jakby się czegoś wystraszył. Przełknął ślinę, po czym na twarz wypełzł mu opornie sztuczny uśmiech, jakim traktuje się nieznajomego, składającego ci serdeczne życzenia urodzinowe.

− Mówiąc szczerze – zaczął opornie – to zginęła tutaj żona szefa.

Wiktor zbladł. Czekał na wybuch śmiechu, świadczący o świetnym żarcie, jednak nic takiego nie nastąpiło. Powiew zimnego powietrza zjeżył mu włosy na karku.

− Ta, z którą rozmawiałem? – zapytał słabym głosem.

− Nie, nie. – Janek uniósł ręce w uspokajającym geście. – Rozmawiałeś z Joanną. To jest kochanka Andrzeja, a zginęła jego żona.

− Żona... Kochanka... Zaraz... – Wiktor próbował okiełznać pozornie sprzeczne i zarazem w pełni spójne informacje, aby nadać im logiczny sens.

Janek roześmiał się widząc zmagania malujące się na jego twarzy.

− Kiedyś na stanowisku Joanny pracowała Kaśka − jego żona. Potem zaczęli się kłócić i Kaśka przestała przyjeżdżać do firmy. Niedługo potem pojawiła się Joanna. Andrzej i Kaśka mieli wziąć rozwód. Tyle wiem.

− Ale jak mogła zginąć, skoro mówisz, że system się nie załącza przy otwartych drzwiach? – zapytał zszokowany Wiktor. Ponownie wróciły mu skojarzenia z historią XX wieku.

− No właśnie to bada policja. To świeża sprawa, sprzed paru tygodni – wytłumaczył nonszalancko, jakby opowiadał o wynikach meczu. – Nie myśl o tym. Ja tak robię – oświadczył i ciągnąc za sobą wózek paletowy, ruszył z powrotem na halę.

Po kolejnym kursie do gazowni, o godzinie dwunastej, Daniel zarządził przerwę. Wszyscy zebrali się przy stole w pokoju socjalnym, oprócz Wiktora, który tak się spieszył do nowej pracy, że zostawił zrobione rano kanapki na kuchennym blacie w mieszkaniu. Stał teraz na dworze i palił papierosa, zastanawiając się, kiedy i czy w ogóle przyjedzie Andrzej.

Tak, jak mu powiedzieli, obok wejścia stał słoik po majonezie, który robił za popielniczkę. Był zapełniony w jednej trzeciej, głównie grubymi petami z żółtym filtrem, ale w plątaninie niedopałków Wiktor dostrzegł również cienkie resztki papierosów marki Kross z podwójnym filtrem i śladami szminki. Wyglądało na to, że Joanna również paliła.

Odstawił słoik na miejsce, z wciąż dymiącym z niego niedopałkiem i już miał wejść do środka, kiedy od bramy dobiegł potężny ryk silnika diesla. Obrócił się i zobaczył długą ciężarówkę wjeżdżającą na plac. Chwilę potem drzwi wejściowe otworzyły się z rozmachem i na zewnątrz wysypali się jego nowi współpracownicy.

− Chodź – zagadnął go Krystian. – Dostawa.

Kierowca ciężarówki nakręcił na placu i zgasił silnik. Wysiadł z kabiny i po przywitaniu się ze wszystkimi niemrawym ruchem ręki, podniósł plandekę. Chłopaki od razu zabrali się za rozładowywanie towaru. Długie deski, łapane przez nich z dwóch końców, uginały się, sprawiając wrażenie, że zaraz się złamią. Wiktor wraz z Adamem odbierali towar od Krystiana i Janka, którzy stali na pace. Daniel w tym czasie łapał się za głowę, oglądając zamówiony przez Andrzeja materiał.

− Kurwa mać – powtarzał za każdym razem, kiedy deska nie spełniała jego oczekiwań. – Ta jest postrzelana po całości... Ta ma same sęki... Ta cała bielowata... – wyliczał, nie dowierzając w to, co widzi. – Błyszczowa... Tutaj znowu biel... Kurwa mać! – Splunął soczyście na plac. – Ten Andrzej to wie, co zamawia, czy bierze byle taniej? Przecież to się do niczego nie nadaje. Nawet szopę ciężko by było z tego uklepać.

Wiktor popatrzył po chłopakach, ale zdawali się nie zwracać uwagi na egzaltacje kolegi. Dalej podawali deski, byle jak najszybciej wrócić do przerwanego posiłku.

Gdy na pace ciężarówki został już ostatni tuzin, na plac wjechało dostojnie czarne bmw. Samochód zatrzymał się na miejscu, gdzie rano był zaparkowany jeden z fiatów i stał przez chwilę dymiąc z rury wydechowej. Po chwili silnik zgasł i od strony pasażera wysiadła elegancka kobieta przed trzydziestką, ubrana w grafitową garsonkę. Stukot jej obcasów niósł się po całym placu, kiedy zmierzała w stronę biura. Ledwo drzwi zdążyły się za nią zamknąć, z bmw wysiadł, zdecydowanie za mocno opalony, jak na tę porę roku, mężczyzna po czterdziestce, ubrany w skórzaną kurtkę i czarne dżinsowe spodnie. Włosy zaczesał do tyłu na żel, prawdopodobnie po to, aby nie opadały mu na okulary przeciwsłoneczne. Spod kołnierza rozpiętej kurtki błyszczał w słońcu gruby złoty łańcuch na szyi.

Mężczyzna rozejrzał się zblazowanym wzrokiem po placu, zamknął samochód i skierował się w stronę opróżnianej ciężarówki.

− Cześć, Andrzej. – Daniel wyszedł szefowi na spotkanie, aby pierwszy uścisnąć mu dłoń.

Mężczyzna nic nie odpowiedział. Zlustrował tylko stos cztero- i pięcio metrowych desek złożonych na placu oraz kilka sztuk, zalegających jeszcze na pace ciężarówki. Zdjął okulary i schował je do kieszeni na piersi kurtki.

Wiktor od razu zauważył zmęczony, być może nawet przepity, wzrok swojego nowego pracodawcy.

− I jak ten materiał? – zwrócił się zachrypniętym głosem do Daniela.

− W porządku – odparł. – Jest trochę sęków i bieli, ale poradzimy sobie z tym.

− To fajnie – skwitował i dopiero wtedy dostrzegł Wiktora. Z początku nie mógł go skojarzyć, ale po chwili przypomniał sobie, że miał się dzisiaj pojawić nowy pracownik. – Przyjdź w wolnej chwili do biura, to dostaniesz kwestionariusz – polecił i nie czekając na odpowiedź odwrócił się i zniknął w trzewiach budynku firmy.

Kiedy całą piątką wrócili w końcu na przerwę, Daniel chwycił swoją kanapkę i natychmiast wyszedł. Pozostali popatrzyli się po sobie rozbawieni i dalej jedli w ciszy.

− Dokąd poszedł? – zapytał zaintrygowany Wiktor.

− Na warsztat – odpowiedział Adam.

− Już po przerwie? – zdziwił się. Zdążył zauważyć, że panuje tutaj specyficzna atmosfera chaosu i partyzantki. – Myślałem, że trwa pół godziny.

− Bo tak jest – wyjaśnił Krystian, czyszcząc t-shirtem okulary. – Daniel jest po prostu... nadgorliwy. – Bardzo go kusiło, aby dosadniej zakończyć zdanie.

− Aha... – Wiktor oparł się wygodniej na oparciu krzesła i pogrążył w myślach. Czy zabrał z biurka kartkę z numerem konta bankowego? – Wypłaty są robione przelewem, prawda? – zapytał niespodziewanie.

− Pieniądze dostajemy do ręki – odpowiedział Janek, żując kęs kanapki z mortadelą.

− Na umowach mamy najniższą krajową, a resztę dostajemy pod stołem. – Krystian dłubał igłą w palcu, kiedy to tłumaczył. Czwarty dzień zmagał się z miniaturową drzazgą, która uprzykrzała mu życie, niczym natarczywa teściowa.

− Pod stołem? – zapytał Wiktor, niepewny, jak ma to rozumieć?

− No, ja na przykład dostaję najniższą krajową i jeszcze tysiaka, ale nie mam go na umowie, bo dla Andrzeja to za duże koszty. Rozumiesz? – Syknął cicho i płynnym ruchem stalowej igły wydobył spod skóry milimetrową drzazgę. – W końcu – mruknął usatysfakcjonowany.

Wiktor uniósł brwi na wieść o takim stanie rzeczy. Widać było na pierwszy rzut oka, że Andrzej nie tylko ma pieniądze, ale też obnosi się z nimi. Nie chciał jednak zagłębiać się w ten temat, póki co, więc odpowiedział tylko, że rozumie.

Po przerwie wszyscy wrócili do warsztatu, gdzie Daniel właśnie dokładał do pieca. Pomarańczowa łuna, bijąca z ciasnej kotłowni, pulsowała, niczym otwarte przez chirurga serce. Gęsty ciemny dym prześlizgiwał się pod nadprożem wejścia do kotłowni i gromadził pod sufitem hali.

− Czym palicie? – zaciekawił się Wiktor.

− Trociną i litym drzewem – odparł Krystian.

– Oficjalnie – uzupełnił Janek. – Nieoficjalnie, każdym drewnopochodnym wyrobem, którego utylizacja kosztuje.

− Czyli? – zapytał zaintrygowany Aramowicz. To tłumaczyło ten gryzący dym, który spowił go na placu, jak tylko wysiadł z samochodu.

− Sklejką, płytą stolarską, płytą MDF, HDF... – zaczął wymieniać Adam, jednak Daniel szybko mu przerwał:

− Adam, bierz się za sprzątanie – polecił. – Za dwadzieścia minut chcę mieć tutaj stanowisko do klejenia desek. No, co się głupio patrzysz? Zapierdalaj!

Chłopak posłusznie chwycił za szczotkę i zaczął zamiatać posadzkę.

− A ja co mam robić? – zapytał Wiktor.

− Dajcie mu mopa i niech zmyje podłogi – dobiegł ich głos Daniela z otchłani kotłowni. – Niech wysprząta cały socjalny.

− Chodź, pokażę ci, co i jak. – Janek klepnął mężczyznę w ramię i nakazał ruchem ręki, aby poszedł za nim.

Wiktor nie pamiętał, kiedy ostatni raz używał mopa. Nawet u siebie w mieszkaniu łazienkę i kuchnię jedynie odkurzał. Mop, który dostał, pamiętał jeszcze poprzednią dekadę. Powycierane, tłuste od brudu frędzle bardziej brudziły, niż czyściły powierzchnię szarych płytek gresu. Nie pomagał nawet płyn do naczyń, który Janek obficie dolał do letniej wody w wiadrze. Wiktor zaczął się zastanawiać, czy sprzątaczka w ogóle z niego korzysta.

− Skończyłeś? – w szparze uchylonych drzwi pojawiła się poirytowana twarz Daniela. – To zmyj stół, wyrzuć śmieci i wróć na halę. Nie zapomnij o tej śmiesznej popielniczce na zewnątrz.

Drzwi się zamknęły i Wiktor został sam. Pomyślał, że tak musiał się czuć Kopciuszek w bajce, której z wypiekami na twarzy słuchał jako dziecko. Zabawne, że te baśniowe niesprawiedliwości, tak wyolbrzymiane przez dziecięcy umysł, okazują się chlebem powszednim w dorosłym życiu.

Mężczyzna spojrzał na wiadro pełne szarej i tłustej spienionej wody. Gdyby się uparł, mógłby nią jeszcze zmyć ceratę na stole. Uśmiechnął się pod nosem na taki pomysł i poszedł do łazienki aby jednak ją wymienić.

Kiedy wyrzucał śmieci do kontenera stojącego na placu, nie zapomniał o opróżnieniu słoika-popielniczki, jak mu polecił Daniel. Przemoczony od deszczu czop niedopałków potrzebował kilku mocniejszych wstrząsów, aby się odkleić od szklanego dna. Odstawił go z powrotem, na swoje miejsce przy drzwiach wejściowych, i po kilku minutach wrócił do warsztatu.

Zastał chłopaków w trakcie ustawiania ciężkiego metalowego stołu, zwieńczonego potężnymi stalowymi profilami na śrubach.

Zwornice były autorską konstrukcją samego Daniela. Przez trzy dni opracowywał ich projekt i spawał elementy, aby zachować prostopadłe względem siebie płaszczyzny. Po kilku pierwszych klejeniach wprowadził niezbędne poprawki i modyfikacje, w celu usprawnienia działania ścisków. Uchroniło to Andrzeja przed wydaniem ładnych kilku tysięcy złotych na gotowy system. W ramach wdzięczności poklepał Daniela po plecach i powiedział: „Nieźle”. Mężczyźnie jednak zupełnie to nie przeszkadzało. Tak przynajmniej otwarcie twierdził. W głębi duszy liczył jednak, że dostanie jakąś podwyżkę albo wyższą niż zwykle premię. Nie mylił się. Przy rozliczeniu Andrzej wypłacił mu stówę więcej.

Tuż po ukończeniu zwornice całkiem nieźle się prezentowały. Teraz jednak, po tylu latach, wyglądały jak wyciągnięte ze sterty złomu; zaschnięty klej tworzył na równych powierzchniach profili coś na kształt pobojowiska z okresu I wojny światowej. Gwinty śrub pokryły się korozją powierzchniową i pracowały z oporem, który rósł w miejscach, gdzie również było widać delikatne zgrubienia zaschniętego kleju.

Wiktor przyglądał się urządzeniu, zachodząc w głowę, dlaczego doprowadzono je do takiego stanu. Rozwiązanie zagadki przyszło w chwili, kiedy Adam wyjął z kieszeni nożyk i zaczął wydłubywać brud z zapuszczonego gwintu jednej ze śrub.

− Zostaw to! – huknął na niego Daniel. – Myślisz, że mamy czas na takie rzeczy? – Popukał się w czoło. – Ty, nowy – zwrócił się do Wiktora i wskazał na trzy rzędy desek opartych pod oknem. – Przynieś je tutaj. Tylko nie pomyl kolejności, bo są już ustawione do klejenia.

Wiktor nie wiedział, co to znaczy, ale posłusznie zaczął przynosić materiał i opierać go tak, jak był ułożony pod oknem.

− Krystian, przynieś mi klej i pędzel. Janek, ty... Kurwa! Co ja ci mówiłem o tym pierdolonym telefonie? – Daniel podszedł energicznie do chłopaka, jakby chciał go uderzyć, i potężnym zamachem ramienia wytrącił mu urządzenie z ręki.

Smartfon poszybował przez pół hali i zniknął za piłą stołową.

− Pojebało cię? – oburzył się Janek.

− Ciebie pojebało. Ile razy już ci mówiłem? – Oczy mężczyzny pałały szczerą furią. – Następnym razem wypierdolę ci go za okno – przysiągł, kiwając się groźnie na palcach stóp.

Nie znosił kiedy ktoś stał jak zombi, zapatrzony tępym wzrokiem w kolorowy wyświetlacz, odsunięty zaledwie dziesięć centymetrów od twarzy.

− Jak mi go uszkodziłeś... – Janek ruszył w stronę formatówki, sprawdzić, czy telefon jest cały.

− To co? – zawołał za nim Daniel. – Jak nie będzie działał, to tym lepiej dla ciebie, w końcu skupisz się na robocie.

− Co się dzieje? – od drzwi dobiegł ich ochrypły głos Andrzeja.

Daniel odwrócił się gwałtownie. Jego wściekły wyraz twarzy w oka mgnieniu przeobraził się w uległy uśmiech.

− Nic, nic – odparł. – Janek upuścił telefon.

Andrzej podszedł do nich, lawirując ostrożnie między paletami z towarem, aby nie ubrudzić czarnych spodni wszechobecnym pyłem drzewnym, wymieszanym z kurzem i brudem.

− Dzisiaj jakoś cieplej tu macie – stwierdził z uśmiechem.

− No, piętnaście stopni już jest. – Daniel sprawiał wrażenie dumnego. – Zastawiliśmy towarem północną ścianę i już tak od niej nie ciągnie – powiedział. – I palenie sklejką...

− A co macie na dzisiaj w planie do roboty? – przerwał mu znienacka Andrzej, przyglądając się badawczo Wiktorowi, który wciąż przenosił deski.

Daniel spojrzał na zegarek. Dochodziła czternasta.

− Chciałem pokleić jeszcze dzisiaj trochę stopni na schody – powiedział nieśmiałym głosem.

− Jakie schody? – Andrzej wyglądał na zniecierpliwionego. Schował ręce w kieszenie i zmarszczył brwi, jakby już nie raz wałkowali ten temat.

− Do Marczaka – wyjaśnił Karaś, otwierając prawie pusty już kubełek kleju.

− Marczaka?

− No, tam gdzie robiliśmy boazerię i listwy przypodłogowe.

− To my tam mamy jeszcze schody robić? – Grusza wyglądał na szczerze zaskoczonego. – A ja mu to policzyłem?

− Nie wiem, Andrzej. – Daniel odstawił wiaderko i sięgnął po leżącą na parapecie szarą, pękającą w szwach teczkę. Wydobył z niej pół tuzina zadrukowanych kartek i rozłożył na przenośnym stole roboczym. – Widzisz? − zapytał, wskazując palcem schody zaznaczone na rzucie pierwszego i drugiego piętra. – Łącznie czterdzieści stopni, liczone już z zapasem.

− Muszę sprawdzić, jak ja mu to skosztorysowałem. – Andrzej podrapał się po głowie. – Nieważne... Daniel, deski, które dzisiaj przyszły, trzeba na cito przepuścić na dwadzieścia milimetrów grubości i wrzucić do gazowni, aby jutro można było je wyjąć – powiedział.

− Aha... – Karaś smutnym wzrokiem zaczął błądzić po wszystkim, co miało mu posłużyć do klejenia. Już drugi tydzień zbierał się do tych stopni.

− Więc jak skończycie kleić, to weźcie się za to – polecił.

− A na co to materiał? – zapytał Krystian.

− To dla mnie. Będę kręcił elewację na garażu – wyjaśnił. − Dobra, nie przeszkadzam wam już – powiedział i wycofał się z powrotem do biura.

Daniel stał milczący. Wiktor uznał, że nad czymś myśli, ale szybko pojął, że czeka, aż Andrzej odejdzie wystarczająco daleko, aby nie mógł go usłyszeć.

− Kurwa, on jest jakiś popierdolony – wybuchł w końcu. – Zaraz będzie czternasta, a on dopiero teraz z tym przychodzi. „Jak skończycie kleić, to weźcie się za to” – parodiował Andrzeja. – On myśli, że czas jest z gumy? Kto zimą kręci elewację? Kurwa!

− To co robimy? – zapytał Krystian trzymając w ręku pędzel do smarowania klejem.

− Bierzemy się za te jebane deski. Schowajcie klej, zdejmijcie zwornice i zróbcie miejsce do przejechania paletą. Janek! – zawołał.

− Co? – zapytał chłopak znurzonym głosem. Oglądał z każdej strony telefon, który zupełnym fartem wpadł w kupkę trocin i tylko to go uchroniło przed uszkodzeniem.

− Łapcie się z nowym za noszenie desek pod grubościówkę. Trzeba to dzisiaj przepuścić i zanieść do gazowni.

Janek skinął od niechcenia na Wiktora i wyszli razem na plac, żeby przenieść deski do środka. Ledwo zdążyli się rozgrzać pracą, Daniel zarządził, aby Adam wraz z Wiktorem opróżnili wyciąg z trociny. Janek w tym czasie miał pomóc w przearanżowaniu warsztatu.

Nie bez trudu wytaszczyli na plac ciężkie dwustupięćdziesięciolitrowe worki, pełne dębowej trociny wymieszanej z pyłem.

− Co z tym dalej? – zapytał zasapany Aramowicz, nie mogąc się już doczekać fajrantu.

− Zaniesiemy je pod gruszę i tam opróżnimy. – Chłopak wskazał drzewo, rosnące niedaleko gazowni.

Mężczyzna westchnął ciężko, ale nie poddawał się. Wytężył mięśnie i potykając się co rusz o własne nogi, niczym świeżo urodzony cielak, ruszył za Adamem.

Na miejscu znaleźli grube worki na gruz i kłębek sznurka szpagatowego.

− Musimy przesypać zawartość worków do drugich worków – powiedział chłopak.

Wiktor roześmiał się, myśląc, że to jakiś żart. Mina mu jednak zrzedła, kiedy Adam podniósł spod pnia drzewa metalową szufelkę i zaczął systematycznie przerzucać zawartość z pełnego do pustego. Absurd tego zajęcia uderzył go tak mocno, że aż jęknął.

− A dlaczego nie możemy zawiązać tych worków i wziąć następnych? – zapytał z nadzieją, że po prostu nikt wcześniej na to nie wpadł.

− Jeden taki worek kosztuje cztery dychy – wyjaśnił. – Są tańsze zamienniki, ale są za cienkie i łatwo się dziurawią. – Wywinął krawędzie, aby mu nie przeszkadzały. – Złap za nie i przytrzymaj, aby nie opadały – poprosił Adam i ostrożnie przesypał kolejną zawartość szufelki.

− Długo już tutaj robisz? – zapytał Wiktor, przyglądając się drobinkom pyłu osiadającym mu na kłykciach.

− Cztery miesiące.

− I co?

Adam uśmiechnął się pod nosem.

− Co, zastanawiasz się, czy dać już nogę?

− Nie, no, chciałbym mieć jakiś ogląd zanim podpiszę umowę – wytłumaczył szybko Aramowicz.

− Jak się zatrudniałem latem, to było tutaj znośnie. Andrzej podpisywał maksymalnie dwie, trzy umowy na raz i dłubaliśmy sobie na spokojnie. Później zaczął kłócić się z Kaśką i wszystko się zmieniło. – Adam spojrzał niepewnym wzrokiem na okna biura, ale były zamknięte. – Andrzej zaczął przyjmować zlecenie za zleceniem, zupełnie jakbyśmy byli wiodącą firmą na rynku.

− Dlaczego tak? – Wiktorowi wydało się to interesującym zjawiskiem w przypadku tak niedużego przedsiębiorstwa.

− Dla hajsu. – Chłopak uśmiechnął się krzywo. – Przy każdym podpisaniu umowy klient wpłaca dużą zaliczkę na materiał. Andrzej zamawia w hurcie i to ze zniżką, a klientowi liczy jak za detal i dorzuca jeszcze koszty za magazynowanie. Po każdym ukończonym etapie produkcji wysyła kolejną fakturę.

Wiktor mimowolnie pokiwał głową. To wiele tłumaczyło − im więcej zamówień na raz obsługiwał, tym więcej pieniędzy spływało od klientów. Spotkał się już nie raz z tego rodzaju praktykami przedsiębiorców.

− Po tym, jak Kaśka przestała pojawiać się w pracy...

− Kaśka, czyli jego żona? – upewnił się Aramowicz.

− Tak, jego żona. Odkąd przestała się pojawiać, Andrzej zaczął się dziwnie zachowywać. Nagle zaczęło mu brakować pieniędzy. Przedtem wypłaty były na czas, a od tamtego momentu co miesiąc był poślizg. Powinniśmy dostać wypłatę w środę, a jest poniedziałek i nie zanosi się na dzień dobroci dla pracownika. – Adam odłożył szufelkę uniósł do góry opróżniony w dwóch trzecich worek. – Pomóż mi go przesypać – poprosił.

Kiedy najcięższa i zarazem najdrobniejsza frakcja opuściła jeden worek i wpadła do drugiego, wzbiła w powietrze gryzącą chmurę pyłu, który uderzył w pochylonego Aramowicza, niczym burza piaskowa. Krztusząc się i plując zrobił kilka kroków w tył, aby wyjść z zasięgu siwego kłębu.

Adam sprawiał wrażenie, jakby nie dostrzegał gęstej chmury, która momentalnie go otoczyła. Pył wdzierał mu się do nosa, oczu i uszu, ale przez cztery miesiące zdołał się już przyzwyczaić. Przymknął powieki i pilnując się, aby nie otwierać ust, zaczekał, aż drażniącą chmurę rozwieje zimny grudniowy wiatr. Następnie zawiązał sznurkiem pękaty wór i odstawił go na bok.

− Słyszałem od Janka, że zginęła w wypadku – powiedział Aramowicz, otrzepując polar i włosy z dębowych drobin.

− I bardzo dobrze. – Adam nie krył satysfakcji. Złapał się za kolejny wór. – Może Andrzej w końcu się ogarnie i przestanie trząść portkami.

− Trząść portkami? – zdumiał się mężczyzna.

− Wiktor! – rozległ się donośny głos Krystiana. Stał w otwartych drzwiach hali i machał do niego. – Chodź, pomożesz nam – zawołał. – Adam poradzi sobie sam.

Aramowicz wrócił do zajęcia, które wykonywał razem z Jankiem, czyli zanoszenia desek pod grubościówkę. W tym czasie Daniel zdążył założyć nowe worki do odciągu i przepuszczał przez maszynę materiał z Krystianem.

Ogłuszający huk grubościówki w duecie z wyjącym wyciągiem szybko przyprawiły Wiktora o ból głowy. Mężczyźni przy maszynie mieli założone nauszniki ochronne, ale Janek po prostu wcisnął do uszu słuchawki od telefonu. Wiktor pomyślał, że to nawet lepsze rozwiązanie, bo można przy pracy słuchać muzyki.

Kiedy przynieśli ostatnie deski z placu, złapali się za te przepuszczone już przez grubościówkę i tym razem ręcznie wynosili je do gazowni.

Jeszcze sześć godzin temu słowo „stolarz” kojarzyło się Aramowiczowi z jednym z tych wybitnie romantycznych zawodów, jak malarz, aktor czy pisarz. Teraz jednak przychodziły mu na myśl zupełnie odmienne skojarzenia, oscylujące między średniowieczem a obozem pracy. Ból głowy wciąż narastał, łupało go w krzyżu, a mięśnie ramion, walczące z długimi ciężkimi dechami, sprężynującymi w rytm ich kroków, paliły go żywym ogniem. Ostatnim razem, kiedy musiał się mierzyć z podobnym wysiłkiem, był na wojskowych ćwiczeniach, gdzieś w północnej części kraju. Tyle że wtedy miał jakieś dziesięć lat mniej.

Gdy dwie minuty po szesnastej przebierał się wraz z resztą w pokoju socjalnym, wyglądał na całkowicie wycieńczonego. Ciemne krótkie włosy posiwiały mu od pyłu, który na nich osiadł. Czyste dotąd dłonie zaszły brudem, którego mimo usilnych starań nie potrafił domyć.

− Dąb reaguje chemicznie z metalem i czernieje – wyjaśnił mu Krystian. – Dotykałeś dębu i metalu, stąd taka reakcja. To nie brud.

Wiktor pokiwał zmęczonym ruchem głowy.

− Coś mi się widzi, że jutro już go tutaj nie będzie – roześmiał się Daniel.

− Przyjdę – zapewnił mężczyzna wbrew własnej woli.

− Zobaczymy – Karaś uśmiechnął się kpiąco. – Bądź na siódmą rano. Andrzej wszystkich umawia na dziewiątą, ale my pracujemy od siódmej. – Chwycił torbę z rzeczami, pożegnał się szybko i w oka mgnieniu zniknął za drzwiami. Chwilę potem potężny silnik V8 zaryczał wściekle i zabuksowały wielkie opony. W kilka sekund opuścił teren firmy i docisnął gaz, aby jak najszybciej uporać się z ruchem ulicznym w godzinach szczytu.

Wiktor podniósł się zmęczony z krzesła.

− Pójdę jeszcze do biura po ten cały kwestionariusz – powiedział.

− Możesz sobie darować. – Krystian uśmiechnął się pobłażliwie. − Andrzeja i Joanny dawno już nie ma – wyjaśnił.

Aramowicz spojrzał na niego zaskoczony.

− Może położyli go gdzieś na wierzchu? – zapytał z nadzieją.

− A widzisz go gdzieś? Jakby był, to by leżał tutaj – mężczyzna wskazał na zasłany ceratą pusty blat. – Jutro się upomnij, a teraz zbieraj się, bo muszę zamknąć firmę.

− Ty?

− No, ja. Otwieram i zamykam. Daniel to kiedyś robił, ale przeniósł dzieci do innego przedszkola i zawsze gna na złamanie karku, aby zdążyć je odebrać – wyjaśnił.

− I przekazał ci klucze – domyślił się Wiktor.

− Mam drugi komplet. Daniel często pracuje w weekendy, więc też są mu potrzebne. – Krystian otworzył drzwi na korytarz i wykonał gest ręką, jakby wyganiał gęsi z zagrody. – No już, opuszczamy pierdolniczek – zarządził.

Comments
* The email will not be published on the website.